W Nowym Jorku, w Nowej Hucie
Sztuka Głowackiego powstała 12 lat temu. Miała mocne wejście za sprawą Jana Kotta. który uznał ją za jedną z trzech najważniejszych polskich sztuk współczesnych – obok Do piachu Różewicza i Emigrantów Mrożka. Entuzjazm króla krytyków to rzecz ważna, ale sceniczne powodzenie Antygony… wynikało też z. tego, że aktorzy mają do zagrania role tzw. mięsiste i wyraziste, temat dotyczy środowiska dla przeciętnego człowieka egzotycznego, a jeszcze przecież marny tu do czynienia ze sferą mitu, przenoszącego całą historię w rejony wyższe i ogólnoludzkie.
Wszystko to dobrze skrojone, atrakcyjne, zgrabnie wykorzystujące rozmaite stereotypy. Nowojorscy bezdomni to rosyjski Żyd – malarz i intelektualista, polski wiejski cwaniaczek i szalona Portorykanka. Ich charaktery (i dzieje, którymi obficie raczą widzów) to – można powiedzieć – średnia socjologiczna.
Piotr Szalsza, reżyser z Wiednia, wierzy chyba w siłę tego tekstu, bo potraktował go z pietyzmem. Co oznacza, że żaden z tematów nie został pominięty, a wszystkie sceny były dla reżysera równie ważne. Jednak tego rodzaju pietyzm spowodował, że dwu i półgodzinny spektakl toczy się monotonnie, nic widać żadnego starania, aby interesująco przedstawić świat bohaterów, zagłębić się w ich relacje, konflikty, dusze wreszcie.
Ciekawość widzów napędza jedynie chęć dowiedzenia się, co będzie dalej. A jeżeli ktoś już wie, co będzie dalej, nie ma najlepiej. Może jedynie obserwować, jak aktorzy dają sobie radę z tą niezbyt ciekawą materią. Zagrali porządnie: Beata Schimscheiner (Anita), Jacek Wojciechowski (Pchełka) i Andrzej Eranczyk (Sasza) byli trochę szaleni, trochę prymitywni, trochę wzruszający. Ale tylko trochę; jakoś nie potrafię się przejąć sztuką, której najistotniejszym celem jest atrakcyjność i błyskotliwość.