Biesy Andrzeja Wajdy
Próby trwały jedenaście tygodni. Jedenaście tygodni improwizacji, sporów, dyskusji, wahań, niepokojów, gwałtownych sprzeciwów. Pewien aktor na pierwszej próbie wygłosił kontestujące przemówienie, zarzucając twórcy "Popiołu i diamentu" i "Krajobrazu po bitwie" wyprzedaż narodowych ideałów. Ten sam aktor stał się jednym z bohaterów spektaklu, zagrał w nim życiową rolę. W tamtych, wypełnionych napiętą atmosferą dniach widywałem Wajdę często z opasłym tomem "Biesów", z którymi zmagał się, czasami zdawało się, bezskutecznie, odrzuciwszy uprzednio prawie w całości klasyczną adaptację {#au#321}Camusa{/#}, jako nie odpowiadającą jego zamierzeniom. Mówił: "Reżyseria jest rezygnacją". Dopiero później, w czasie spektaklu, okazało się, jak daleko w istocie odszedł od autora szkicu o Kiryłowie, jak w miejsce camusowskiego porządku, zracjonalizowanej, uporządkowanej, krystalizującej w swoim logicznym kształcie wizji "Biesów", ustanowił swój własny porządek, ewokujący gwałt i ciemność. W programie zaś napisał nie bez kokieterii: Adaptacja: Albert Camus, opracowanie sceniczne: Andrzej Wajda.
Na scenę przeniósł metody działania wypróbowane w warunkach filmowego planu. Aktorzy początkowo zdezorientowani i bezradni, nie bez oporów przyjmowali niezwykły styl pracy. Zrozumiały popłoch budziły sformułowania Wajdy w rodzaju: "Najlepiej byłoby, żeby każdy przeczytał książkę, zapamiętał kogo gra, wyszedł i grał swoimi słowami", albo: "Nauczyć się i grać. Nie zadawać mi żadnych pytań, bo nie wiem", a także, jak twierdzi kronikarz owych prób, powtarzane nader często: "Tu jest za dużo dialogów, a za mało atrakcji". Nieliczni z czasem przyjęli reguły gry zaproponowane przez reżysera, traktując udział w spektaklu jako przygodę, rodzaj hazardu, większość jednak - kiedy na niespełna miesiąc przed zakończeniem prób okazało się, że w egzemplarzach poszczególnych ról więcej jest pustych niż zapisanych kwestiami miejsc - wpadła w popłoch; jeden z aktorów, czołowa postać spektaklu, który odniósł w nim wielki i zasłużony sukces, na trzy dni przed premierą był przekonany, że wychodząc na scenę skompromituje się ostatecznie.
Pusta przestrzeń sceny wypełniona brunatnoszarymi grudami błota, przechodząca w półkrąg rampy osaczającej część widowni. Wajda marzył, żeby błoto było prawdziwe, świeże, nawożone i rozrzucane łopatami po scenie każdego wieczora, tuż przed rozpoczęciem spektaklu. W tym błocie stoją złocone mebelki salonu, nurzają się tiulowe draperie, rąbki sukien pań i nogawki spodni panów. Nad sceną niebo puste, mroczne, obojętne. Tutaj pod tym niebem, w tej błotnistej przestrzeni, "przeklęci" bohaterowie Dostojewskiego? Wajdy? rozegrają swój spazmatyczny bieg ku przepaści.
Oto Mikołaj Stawrogin. Siedzi na proscenium w świetle punktowego reflektora. Lekkie, jakby kalekie pochylenie ramion, powściągliwość i nonszalancja, coś z rozpustnika i coś z ascety, obdarzony ową szczególną fascynacją wewnętrznej natury. Stawrogin spowiada się, a może składa zeznanie. Zgwałcił 12-letnią Matrioszę; dziecko "straciło Boga", pragnie więc umrzeć; Stawrogin odgaduje jej zamiar i z ową okrutną ciekawością, która każe mu szukać granic własnej siły moralnej, granic bluźnierstwa i świętości, czeka na śmierć dziewczynki, obserwując pajączka na liściu geranium - symbol? pochwała? życia. Jego słowom towarzyszy stukot maszyny do pisania dobiegający z przestrzeni. Gdzieś z boku, w prostokącie okna, światło reflektora wywołuje z ciemności twarz Matrioszy, niby obraz ze wspomnień, który rozjaśnia się i gaśnie; twarz zmarłej jest twarzą Madonny; żeby dosięgnąć świętości, musiał ją najpierw unicestwić. Podziwiano w Stawroginie "niezwykły talent do zbrodni".
Oto Piotr Wierchowieński. Potrzebuje geniusza zbrodni, który urzeczywistniłby cel, jaki sobie stawia: stworzenie mechanizmu totalnej anarchii. To on właśnie wypowie tamte słowa o Stawroginie. Arcymistrz prowokacji, szantażu i zbrodni politycznej. W głębokim planie sceny grupa gości-spiskowców zgromadzonych wokół okrągłego stołu, zamkniętych w kręgu światła padającego z nisko zawieszonej lampy, sprawia wrażenie wyizolowanej, wyobcowanej, co podkreśla żałosność jej sytuacji. Panie, panowie, młodzież, liberałowie, anarchiści, postępowcy. Procedura, spięcia polemiczne, bełkotliwe argumenty. Wierchowieński zajęty obcinaniem paznokci. Nagle wstaje, napięty, wzgardliwy, agresywny, podaje w wątpliwość postępowość ich przekonań, stawia przed perspektywą politycznego zabójstwa, a oni mówią "tak", lękając się, żeby nie posądzono ich o chwiejność ideologiczną.
Oto trzecia przewodnia postać spektaklu, Kiryłow. Owładnięty ideą samobójstwa, która w jego mniemaniu może dać człowiekowi poczucie rzeczywistej wolności, uczynić zeń Boga. Zagubiony w świecie, który go wykorzystuje i odrzuca. W owej przejmującej scenie, kiedy po raz pierwszy odwiedza go Narrator, Kiryłow obnażony do pasa, gimnastykuje swoje wątłe ciało; ta prosta czynność nabiera tajemnych, rytualnych znaczeń: on pragnie być przygotowany, kiedy to nastąpi.
W tym spektaklu odnajdujemy siłę i mistrzostwo filmów Andrzeja Wajdy. Puryści mogą się zżymać, że ingerencja obcych elementów psuje czystość gatunku. Nie zmienia to faktu, że adaptacja "Biesów" dokonana przez Wajdę jest widowiskiem fascynującym. I to, co jest w nim najlepsze, jest z ducha filmu. Aktorzy, choć grają znakomicie (zwłaszcza Pszoniak, Nowicki i Kozak), nie tworzą oddzielnych, wyodrębnionych kreacji, które raczej wtapiają się, obyczajem filmowym, w całość spektaklu, stając się nie naczelnym, a tylko jednym z elementów widowiska. Rozwija się ono z niespotykaną w teatrze płynnością, której nie hamuje leżące w tradycjach sceny solenne rozwiązanie poszczególnych scen zakończonych kulminacją; tu wszystko rozgrywa się migawkowo, pospiesznie, przy zastosowaniu ostrych, brutalnych cięć. W tradycji kina leży również strona wizualna spektaklu; a także dźwiękowa, jest to montaż obrazów o wielkiej sugestywności i sile. Światło reflektora wydobywające z ciemności twarz spowiadającego się Stawrogina; jasny krąg zamykający się wokół spiskowców; szaleńcze rozbłyski lampy (uzależnione od natężenia głosu aktorów) w scenie decydującej rozmowy Wierchowieńskiego z Kiryłowem. Owym dominantom wizualnym, kontrastom światła i mroku, towarzyszy warstwa dźwiękowa, znakomite osiągnięcie Zygmunta Koniecznego; magma dźwięków, spazmatyczny krzyk, urywany szept, zdyszane oddechy, niezrozumiałe słowa, echo słów, jakby powtórzeń, kwestii zniekształconych, spotęgowanych i cisza, okrutna, przejmująca cisza "mocniejsza niż grom". I ten zdyszany, konwulsyjny rytm spektaklu, zamierający to znów osiągający szalone przyspieszenie, obezwładniający, budzący grozę.
Bo groza jest wszechobecna w tym spektaklu; ta groza, którą odnajdujemy w prozie Dostojewskiego, a która dawno już ulotniła się z konwencjonalnych, utrzymanych w stylu XIX-wiecznego realizmu, inscenizacji autora "Zbrodni i kary".
Tu czai się w każdym działaniu aktora, w każdej kwestii, w smudze światła i w głębokim cieniu, w krzyku i w szepcie; ale może przede wszystkim w owych ruchliwych figurkach ludzkich o zamaskowanych twarzach, milczących, zawsze obecnych, w miarę upływu akcji coraz częściej pojawiających się na pierwszym planie, by w finale z pomocników-posługaczy zmienić się w niezależną siłę regulującą bieg przeznaczeń.
Krakowskie "Biesy" stały się wydarzeniem obecnego sezonu teatralnego; historyk zaliczy je zapewne do najwybitniejszych osiągnięć powojennej sceny. W twórczości Andrzeja Wajdy teatralne "Biesy" wydają się najbardziej znaczącą realizacją obok takich pozycji filmowych, jak "Popiół i diament" i "Wszystko na sprzedaż".