Artykuły

To była prawdziwa szkoła przetrwania

Z Agnieszką Roszkowską - aktorką Teatru Dramatycznego w Warszawie rozmawia Natalia Fijewska.

Mimo młodego wieku ma za sobą role u czołowych polskich reżyserów - Krystiana Lupy Jerzego Jareckiego czy Pawła Miśkiewicza. Dużo się śmieje, gra niestereotypowo i dobrze wie, czego chce.

Natalia Fijewska: - To, że zostałaś aktorką - to przeznaczenie czy przypadek?

Agnieszka Roszkowska: - Może to śmiesznie brzmi, ale właściwie od zawsze chciałam być aktorką. Zaczęło się w przedszkolu, kiedy moja mama robiła w naszej grupie przedstawienie i postanowiła dać główną rolę - Kózki Bebe - mojej koleżance. Pomyślałam sobie - dlaczego nie ja?! Oczywiście z dziecinnej zazdrości o mamę. Po awanturach, płaczach i histeriach, że mama mnie nie kocha, w końcu dostałam rolę Kózki Bebe. A kiedy zrobiliśmy przedstawienie, zakochałam się w tym czymś niesamowitym, co daje występowanie na scenie. Pamiętam do tej pory, jak się kłaniałam i wszyscy bili brawo, l tak się zaczęło. Wszystkie moje wysiłki - najpierw dziecinne, potem coraz dojrzalsze, zmierzały do tego, żeby zostać aktorką. Zawsze przed świętami pisałam scenariusze, czasem robiłam kukiełki i mobilizowałam wszystkich kuzynów, ciotecznych braci i siostry, żeby grali ze mną w przedstawieniach. Pod koniec podstawówki ciocia przyniosła mi ogłoszenie, że w liceum zamierzają utworzyć klasę teatralną, więc zdałam do tego liceum, a potem zdałam do Szkoły Teatralnej.

- Od razu dostałaś się do Szkoły Teatralnej?

- Po liceum miałam dwie opcje. Wydział lalkarski we Wrocławiu (moje rodzinne miasto) albo aktorski w Warszawie. W Warszawie mnie nie chcieli, bo nie miałam scenicznych warunków, więc wylądowałam za parawanem. W ciągu roku profesorowie skutecznie wmówili mi niechęć do lalkarstwa... I wtedy udało mi się dostać do Krakowa.

- Dużo dały ci studia aktorskie?

- Ja dostałam się w ręce cudownych profesorów - Globisza, Peszka, Treli, Lupy, Agnieszki Mandat. Różne osobowości, różne podejścia do teatru, różne sposoby uprawiania aktorstwa. Kopalnia wiedzy i to w jednym miejscu.

- Ale czy naprawdę szkoła daje dużo?

- Kiedy oglądałam egzaminy wstępne, wydawało mi się, że patrzę na niezwykłych ludzi - na ludzi z ogromną energią i potencjałem. A potem widziałam ich na drugim, trzecim roku, zupełnie przemielonych, przemaglowanych, o zmienionych osobowościach, smutnych.

- Ale właściwie, dlaczego tak się dzieje?

- Bo każdy przychodzi do szkoły z jakimś doświadczeniem - na przykład po pracy w kółku teatralnym, w którym wszyscy mu mówili, jaki jest fantastyczny i zdolny. A potem idzie do szkoły i takich fantastycznych osobowości jest dwadzieścia. A do tego słyszy, że jest do niczego, że źle chodzi po scenie, że źle mówi, że źle się rusza, że źle myśli. A kiedy człowiek jest młody, to przecież wszystko bierze do siebie i takie uwagi bardzo dają po głowie. Nie da się ich tak łatwo wytłumaczyć, nie da się powiedzieć - ja jestem w porządku, tylko rola mi nie idzie. Bo pracujesz nad całym sobą, nad swoimi emocjami, swoimi przeżyciami, swoim ciałem, i nagle ktoś ci mówi, że to wszystko trzeba zmienić...

- Twój debiut na scenie...

- U Jareckiego w "Fauście" w Teatrze Starym w Krakowie - grałam małą, nieuświadomioną dziewczynkę.

- To był bardzo wczesny debiut, prawda?

- Tak, miałam niesamowite szczęście, Jarocki szukał młodej dziewczyny, którą diabet wprowadza w prawdziwe życie. Zrobił casting, jak to ma w zwyczaju, i wybrał mnie i Matyldę Paszczenko - moją przyjaciółkę z roku - obecnie aktorkę Teatru im. Jaracza w Łodzi. Zdecydował po uścisku dłoni - tak powiedział swojemu asystentowi. Oczywiście cały teatr miał z nami ubaw, bo Jarocki lubi się popisywać, więc ostro pracował nad naszym warsztatem, a uwagi: - nie graj mi tu jak królewna Śnieżka mnożyły się... To była prawdziwa szkoła przetrwania, a przy tym pierwsza prawdziwa praca.

- A co wniosła nowego?

- Dystans. Dystans do szkoły. Człowiek uczy się tam wielu rzeczy, z którymi nie bardzo potem jest co zrobić. A przecież na każdych studiach jest coś takiego jak praktyki, szkoda więc, że Szkoła Teatralna nie może zapewnić ich wszystkim swoim studentom.

- Tobie udało się dostać do Teatru Dramatycznego. Podobno, kiedy Piotr Cieślak zobaczył cię na pokazie "Julii" Lupy, to powiedział: - skąd wziąłeś taką amatorkę?...

- Tak, a Krystian powiedział, że to nie amatorka, tylko studentka Szkoły Teatralnej. A potem przyjechałam do Warszawy, gdzie Krystian robił "Wymazywanie", w którym zagrałam siostrę głównego bohatera, i Cieślak zaangażował mnie do zespołu w Dramatycznym.

- A jak pracuje się z Krystianem Lupą?

- Jeszcze przed szkołą zobaczyłam w jakiejś gazecie zdjęcie - manekiny o wydłużonych nienaturalnie kształtach, w takiej brudnej, niepokojącej, chorej przestrzeni jakiejś fabryki. Tak to dziś pamiętam. Była to zapowiedź spektaklu Lupy. Pomyślałam sobie, że to musi być niesamowity człowiek, l tak właśnie jest - praca z nim to dla mnie obcowanie z niesamowitą osobowością. Osobowością człowieka, który wciąż szuka, wciąż jest gotowy na błędy. Taką wolność daje też aktorowi. Dużo rozmawiamy, podchodzimy do sceny z różnych stron, Krystian otwiera wiele furtek, którymi można pójść. Nie ma lekko. On wymaga bezwzględnego zaangażowania, oddania pracy, bo sam dużo daje. To najbardziej inspirujący reżyser-nauczyciel, z jakim pracowałam.

- A jak budujesz swoje role - od środka czy od zewnątrz?

- Różnie. To zależy od tekstu. Od reżysera. Peszek mówił nam w Szkole Teatralnej, żeby znaleźć jeden moment, jeden gest, czy ułamek sekundy, w którym czujesz na sto procent, że to twój bohater i od tego budować postać dalej. Choćby to było tylko siadanie na krześle. A czasem odwrotnie - długo myślę i myślę. Dużo pytam o intencje, o motywy, o psychikę, o te najdelikatniejsze rzeczy ze środka, a dopiero potem rodzą się gesty, ruchy. Nie ma jednej metody Agnieszki Roszkowskiej na rolę. Chociaż mam zawsze pod ręką świetny "poradnik" Michaiła Czechowa "O technice aktora". Czytałam niedawno w Gazecie Wyborczej wywiady ze Stuhrem i Zamachowskim na temat ich podejścia do aktorstwa. Stuhr określił je jako misję, a Zamachowski jako rzemiosło.

- A jak jest z tobą? Czym dla ciebie jest aktorstwo?

- Dla mnie jest sposobem na życie.

- Czyli bardziej w kierunku Stuhra?

- Nie wiem. Po prostu lubię pracować nad rzeczami, które mnie pociągają emocjonalnie, które mi coś dają, które mnie osobiście rozwijają. Chciałabym nie wstydzić się tego, pod czym się podpisuję.

- A z którą z twoich ról czujesz się najbardziej związana?

- Z Saszką, żoną Płatonowa, którą gram u Miśkiewicza. Może dlatego, że tam po raz pierwszy grałam w układzie między kobietą i mężczyzną. Bo w "Wymazywaniu" nie ma obiektu miłosnego, jest tylko znienawidzony brat. Bardzo długo nie rozumiałam motywów Saszy, tego, że ona tak potrafi wszystko ścierpieć, znieść, żeby tylko być z Płatonowem za wszelką cenę. Jest w niej jakaś niesamowita pokora, bardzo piękne i czyste uczucie, choć jednocześnie straceńcze. Fascynuje mnie taka wibrująca osobowość, l bardzo długo nie mogłam jej rozgryźć, złościłam się - Saszką, co ty robisz, kobieto, tak nie można, koniec, przecież są jakieś granice! Ale Saszką nie dała za wygraną i otruła się zapałkami...

- A czy jest jakiś typ ról, w których reżyserzy najchętniej cię obsadzają?

- Role małych dziewczynek. To takie moje przekleństwo. Za tydzień premiera "Zimy" w Teatrze Dramatycznym.

- Czy tam też jesteś małą dziewczynką?

- Dzięki Bogu, nie tylko, bo i małą dziewczynką i dojrzałą, opiekuńczą mamą. Ale na przykład Lupa widzi mnie zupełnie inaczej - w "Wymazywaniu" mam rolę starszej ode mnie, mocno zwichrowanej psychicznie kobiety, l teraz w przygotowywanej przez Lupę "Mewie" Czechowa gram Maszę, co też jest nie do końca zgodne z moimi tzw. warunkami zewnętrznymi - jest sięgnięciem do jakiejś ciemniejszej strony osobowości i to jest bardzo ciekawe. Lubię takie role, których trzeba w sobie szukać.

- A jaki rodzaj reżyserii najbardziej ci odpowiada?

- Nie wiem, dla mnie najważniejszy jest kontakt z reżyserem, spotkanie z nim jako człowiekiem. Nie ma jednej, idealnej metody reżyserskiej, zawsze jestem po prostu ciekawa, co z takiego spotkania wyniknie.

- A czego brakuje dziś polskiemu teatrowi?

- Brakuje różnorodności. Mało spektakli robią młodzi ludzie. Teraz to się trochę zmienia, powoli zostajemy wpuszczani na scenę. Powstał Garaż Poffszechny, Laboratorium w Narodowym. Ja sama jestem związana z grupą "Meksyk". To bardzo ważne, żeby teatr był konfrontowany z młodą energią, z nowymi ludźmi, a szczególnie z młodymi reżyserami.

- "Zima" jest właśnie debiutem młodego reżysera - Andrzeja Garlickiego - o czym jest ten spektakl?

- To przede wszystkim świetny tekst. W pewien sposób bardzo pozytywny, chociaż sam temat jest ciężki. Cała sztuka jest właściwie o śmierci, a raczej o umieraniu, o tym, co się myśli tuż przed, o tym, co się z człowiekiem dzieje, kiedy ma świadomość tego, że umiera. Ale jednocześnie jest to napisane z jakąś niezwykłą miłością czy wręcz czułością dla człowieka. Mówi się o Griszkowcu, że jest współczesnym sentymentalistą, że jest bardzo zbliżony do Czechowa - to znaczy, że mówi o rzeczach ważnych, ale poprzez ironię, śmiech, poprzez pochylenie się nad konkretnym człowiekiem. Dziś prawie nie ma takich tekstów. Przywykliśmy do mówienia o sprawach ważnych poprzez przedstawianie patologicznych sytuacji, pokazywanie, że życie jest beznadziejne, że nie ma wartości, że nie ma po co się starać, a człowiek jest samotny. Griszkowiec też mówi o bólu i cierpieniu, ale inaczej - w jakiś taki ludzki, prawdziwy, zwyczajny, potoczny i ciepły sposób, i taka jest właśnie "Zima".

- A jaką funkcję pełni tam grana przez ciebie Śnieżynka?

- Zwykle Śnieżynka kojarzy się z tym, co dobre - rozdaje prezenty z Dziadkiem Mrozem, jest śliczna, miła, uśmiechnięta i trzeba ją kochać. Ale tu jest trochę jak taka mitologiczna syrena, która omamia syrenim śpiewem po to, by w końcu zabrać na drugą stronę. To dziwna rola - trochę taki anioł śmierci. Żołnierze zamarzają, a ona im towarzyszy, wciąga ich we wspomnienia, które nie zawsze dobrze się kończą, powodując w nich rozżalenie. Jest trochę diaboliczna, chociaż ma warkoczyki, lniane włosy i skrzydełka. Jest takim dreszczem, ciarkami, które przechodzą po plecach, chociaż chciałoby się ich uniknąć. Próbują ją odsunąć, a ona ciągle wraca, jakby mówiła - puk, puk, kochani umieramy, jesteście gotowi? Jeszcze nie? To ja poczekam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji