Artykuły

Ucieczka z uczty ludożerców

Historia Kaspara Hausera, nastoletniego półniemego chłopca o mentalności małego dziecka, porzuconego na ulicach XIX-wiecznej Norymbergi, sieroty o tajemniczej, nieznanej przeszłości, który stał się dla ówczesnych mieszczan Europy – by użyć naszego dzisiejszego języka – popkulturowym hitem, sensacyjnym newsem i obiektem paranaukowych analiz, a w końcu ofiarą „medialnej” nagonki – ma w sobie najwyraźniej czynnik mityczny.

Odwieczny i wciąż nieoswojony (jak stało się to z jemu podobnym Mowglim z Księgi dżungli), bo ze swoimi pytaniami wraca od lat, czego najnowszym wyrazem jest przedstawienie we Współczesnym, zrodzone z tychże pytań i niepokojów.

O Kasparze pisano książki (pierwsza z roku 1903 Jakuba Wassermanna jest kanwą spektaklu), był bohaterem filmów (m.in. Wernera Herzoga), inspirował muzyków, antropologów, socjologów.

Takie inspiracje zdają się też leżeć u podstaw Kaspara Hausera we Współczesnym; co zapowiadał już fakt, że to przedsięwzięcie Niziołka i Skrzywanka, których dziełem był Mein Kampf Hitlera (!) w Teatrze Powszechnym: prowokująca opowieść o niezdrowej fascynacji faszyzmem i nazizmem.

Kaspar Hauser ma aspiracje poważniejsze czy raczej – rozleglejsze od tamtego spektaklu, bo mit „sieroty Europy” sięga głębiej niż zawarta w Mein Kampf analiza odradzającego się hitleryzmu. Próbuje ukazać brutalny kosmos cywilizacji, czerpiąc ze źródeł rozmaitych, również teatralnych – że wymienię tylko teatr Józefa Szajny czy pantomimę Henryka Tomaszewskiego.

To bogactwo unosi go w górę, ale równocześnie rozpiera. Wrażenia nie osłabia, niestety, dająca się z czasem odczytać idea, iż historia Kaspara ukazana zostanie jako czysta, jasna myśl wyłaniająca się z chaosu. Już na wejście atakującego nas zgiełkiem muzyki, ostrym światłem i kakofonią słów.

Niełatwo więc wejść w opowieść i tak naprawdę zaczyna się ona tam gdzie kończy się historia tajemniczego nastolatka z Norymbergi, zamordowanego w równie tajemniczych okolicznościach. Od tej zbrodni się zaczyna zresztą. Ukazano ją jednak nie jako wydarzenie realne, lecz jako symboliczne post mortem – ucztę kanibali rozszarpujących ciało Kaspara. Scena to symboliczna, jako się rzekło, acz niemal dosłowna i celowo chyba szokująca – wnętrzności fruwają wokół, a „ręka, noga” (choć bez „mózgu na ścianie”) walają się wszędy. Ma być bluźnierczą wspólnotową komunią; w uczcie ludożerców biorą udział wszystkie postaci, walając usta i ręce krwią swej ofiary.

Wspólnotowość doświadczenia przenosić się ma też na widownię. Stając się niejako mottem spektaklu, zdzierającym z nas – morderców i oprawców – maski kultury i empatii. Jej okrucieństwo i dosłowność sprawiają wszakże, iż zbliża się do czarnej groteski (cóż począć, obrzucanie się kiszkami powiązanymi w serdelki mimowolnie śmieszy), co ułatwia widzowi samoobronę. No nie!, to jednak nie ja, ten, który tam, na scenie, chłepcze krew, pożera wątrobę i serce. Nawet jeśli to tylko atrapy narządów wewnętrznych.

A przecież opowiedziana tu historia uderzać ma nie tylko w cywilizacyjne dewiacje – ukryte za fasadą kultury i religii – ale i w nasz grzech „osobisty”. Sekretną uciechę, jaką daje nam, już od dziecka, rozbebeszanie zabawki-zagadki. Sedno tego sekretu tkwi w tym, że z wiekiem i obyczajem chowamy go pod laboratoryjnym fartuszkiem, w kostiumie celebryty obnoszącego się ze swą dobroczynnością lub pod maseczką świadka oglądającego makabrę z telewizyjnych wiadomości.

Zubożyłbym jednak spektakl, gdybym sprowadził go do moralitetu o skrytym w nas okrucieństwie i hipokryzji pieszczącej się czynieniem dobra.

To co w nim nowe (jeśli zważyć długą tradycję opowieści o Hauserze), zdaje się kryć głębiej, choć wyraża myśl tak aktualną, że aż publicystyczną. Bo to również spektakl o zagubionej tożsamości i strachu przed nią, z czego rodzą się opór i gwałt przeciw Innym, pozbawionym swojego Miejsca i swego Ja. Ja, którego nie umiemy, a i nie chcemy w nich odgadnąć. Kaspar przyszedł Znikąd, więc odesłaliśmy go tam, skąd przyszedł. Odrzuciliśmy, jak dziś odrzucamy uchodźcę, uciekiniera ze świata, który – jak sądzimy – nie jest nasz…

Prawdziwy Kaspar – półgłówek, może ofiara losu (w dosłownym tych słów sensie) – domniemywano wszak, że jest podrzutkiem rodziny wielkoksiążęcej – a może zaplątany we własne kłamstwa oszust – pozostał dla swych współczesnych enigmą. Atrakcyjną póki nie zaczęła uwierać; groźną, gdy spadały maski. Dla nas, dziś, jest nie mniej zagadkowy, choć tajemnica nabrała innego, uniwersalnego, a i realnego wymiaru.

Spektakl zaczyna się więc chaosem, lecz prowadzi swą coraz czytelniejszą narrację właśnie przez rzeczywiste wydarzenia: oto chłopiec trafiający od jednych opiekunów – czy raczej stróżów – do drugich, jak przedmiot, wyzwala w nich i w otoczeniu zło, do którego nie tylko przyznać się nie chcą, ale i samego Kaspara nim obarczają. Próbując go „cywilizować”, a potem czyniąc współwinnym społecznego i moralnego zamętu, który wywołał, a w końcu i jego własnej śmierci.

Nie bez kozery jednak to, co w spektaklu zaczyna się śmiercią, kończy się początkiem. Spotkaniem Kaspara ze społecznością, której się objawił.

Trzeba podkreślić, że aktorzy grający nazwanych z funkcji i imienia ludzi – choć to figury umowne i metaforyczne, a zarazem ekspresyjne, grane jakby wbrew postaciom – niosą te role „na sobie” jak swe ciężkie kostiumy, krynoliny, peruki czy plamy krwi – z odwagą i zarazem precyzją. Że wymienię tylko Profesora (Ewa Sobiech), Pastora (Adam Kuzycz-Berezowski), Henriettę (Konrad Bata), Klarę (Magdalana Wrani-Stachowska), Sędziego (Beata Zygarlicka) czy upiornego Lorda Stanhope (Wiesław Orłowski).

Kaspar… to jednak przede wszystkim mroczny, panoramiczny fresk o współczesności, która odnawia się w rytualnym mordzie na najsłabszych i wyrzutkach. Jego sugestywny kształt – surowe, acz zmysłowe obrazowanie (czarna scena pozbawiona jest w zasadzie realistycznej scenografii, a kostiumy nawiązują do epoki, lecz są szyderstwem z formy), spotęgowane przez zimne, świetnie aranżowane światło oraz zgrzytliwą i mocną (czasem nazbyt, bo zagłusza słowa) muzykę tandemu SIKSA (Alex Freiheit, Piotr Buratyński), grającego też wspólnie tytułową postać – robi wrażenie.

Zwłaszcza że pomysłowość inscenizacji dodaje jej urody. Nagość Kaspara (cieliste kostiumy raczej podkreślają, niż ukrywają nagość rzeczywistą, a surrealistyczne wzory na nich przywodzą na myśl erotyczne tatuaże), jego dwoistość (zwierzęco-ludzka postać stworzona przez dwoje aktorów), dynamika scen zbiorowych (ostra, to znów poetycka choreografia), niespodziewane zdarzenie ascetyczności z okazałym patosem („Mauzoleum Kultury”, które wyczarowuje nagle drugi akt) – to wszystko przykuwa uwagę i ożywia emocje. Niezwykły jest zwłaszcza efekt oka-lustra, które kieruje ku nam kamera, ukazując z bliska grymasy Kaspara lub akcję w teatralnym foyer: kołowrót, w którym obraca się uwięziony, dwoisty Hauser. Jest w tym coś ze zwierciadła z głębi obrazu van Eycka, ale i judasza w drzwiach celi.

Ale czy suma wrażeń, których dzięki temu wszystkiemu doświadczamy, nie zaciera aby klarowności przesłania? Nieoczywistego i bez tych efektów. Otrzymujemy tu przecież Kaspara wielowymiarowego aż nadto, bo lokowanego pomiędzy chrześcijaństwem a figurą ofiarnego kozła, doniesieniami o tratwach uchodźców z Afryki a „ideologizowaniem” LGBT i tożsamości płciowej, sieciowym hejtem a medialną debatą „ekspertów”.

Gdzie kryje się i kim jest Kaspar prawdziwy? Rzec można, że ideą spektaklu jest nieoczywistość odpowiedzi. Nie jestem jednak pewien, czy to wystarczy, byśmy Kaspara… – bez stosownych didaskaliów i komentarzy – przyjęli tak jak twórcy inscenizacji by tego oczekiwali.

Ale może właśnie samo oczekiwanie – nasze oczekiwanie na Kaspara – jest najważniejszą tajemnicą spektaklu? Kontrowersyjnego artystycznie, zagubionego w swoim rozpasaniu, lecz ze względu na rozmach i wymiar intelektualny bez wątpienia jednego z ciekawszych w ostatnich sezonach Współczesnego. Nie bez kozery w wieloznacznym, wyciszonym finale Kaspar zda się unikać roli krwawej ofiary. I odchodzi, uwolniony od cierpienia. Delikatny, wyzbyty tożsamości, płci i historii – pozostawiając nam intrygującą pociechę: „I niech będą rozczarowani wszyscy, którzy oczekiwali od nas czegokolwiek”.

Kto wie, może tak właśnie – co nie jest wcale szyderstwem – powinniśmy przyjąć Kaspara Hausera w Szczecinie? Jako przesłanie wolności, która jest ponad opresją idei i dyktaturą norm, a także ostrzeżenie – przed nami samymi. Dziś, czyli jutro. W przyszłości, która się od wieków powtarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji