Artykuły

Cena sprzeciwu

Ten spektakl ogląda się świetnie – tak świetnie, że pojawia się wątpliwość, czy nie za dobrze się bawimy. Czy nie zbyt łatwo pozwalamy się nieść żywiołowi, jaki rozpętuje na scenie Jan Klata, czy to uwodzenie nie okaże się pułapką – na teatralny.pl pisze Olga Katafiasz. 

Ale nie – jest tak lekko nie po to, by złapać widza w sidła jego naiwności. Klacie udaje się rzecz trudna: konstruuje przedstawienie, w jakim odnaleźć może się niemal każdy widz (poza tym, który z góry wie, że taki teatr musi być zły), a przy tym formułuje przekaz – jakkolwiek banalnie to brzmi – wyrazisty i wieloznaczny. Wróg ludu w Starym Teatrze uwodzi i niepokoi, daje frajdę oglądania teatralnej machiny, uruchomionej na całego, a przy tym nie pozostawia widza – jak, moim zdaniem, w przypadku dwóch ostatnich krakowskich spektakli reżysera – na uboczu konfliktu, jakiego jest świadkiem. 

Dramat Ibsena prowokuje do ataku. Klata z tego rezygnuje albo się owej pokusie opiera. Po prostu podejmuje rozmowę z tymi, którzy chcą rozmawiać – dla pozostałych umieszcza nad drzwiami widowni aż nazbyt wyraźny neon z napisem „Exit”. Chcecie słuchać, słuchajcie. Chcecie wyjść, droga wolna. Ale nie krzyczcie zbyt głośno, bo wszyscy naprawdę jesteśmy już tym zmęczeni.

O czym może być dziś Wróg ludu w Krakowie? To jasne – o smogu. Może jeszcze o aferach w Urzędzie Miasta, wiadomo, zawsze jakieś się znajdą. Klata korzysta z tych oczywistych podpowiedzi, temat zanieczyszczenia powietrza pojawi się w odpowiednim momencie, podobnie jak kwestia uchodźców, tutaj nazywanych „tymi na u”. Doraźność nie szkodzi przedstawieniu, bo po pierwsze smog zostanie z nami jeszcze przez jakiś czas, po drugie zawsze znajdzie się problem będący źródłem społecznych konfliktów. Nie o wskazanie tematu chodzi, ale – podobnie jak u Ibsena – o mechanizm, który ujawnia ludzką małość i pozwala zapanować złu.

Brzmi to dość patetycznie, ale Klata unika patosu. Przedstawienie rozpoczyna się niczym słuchowisko – zza kulis słyszymy rozmowę rodziny Stockmannów przy stole, w domu pojawia się gość, padają słowa powitania. Na scenie nie ma postaci, jest tylko kłębowisko sprzętów: jakaś kanapa, stara wersalka, dziecięce krzesełka, stół. Pośrodku wieża z niepotrzebnych, zniszczonych gratów. To nie mieszczański salon, ale squot, w którym najprawdopodobniej mieszka Doktor Stockmann (Juliusz Chrząstowski) z żoną (Małgorzata Zawadzka), córką Petrą (Monika Frajczyk) i synami. Kiedy rozmowa przy stole umilknie, runie misternie zbudowana konstrukcja przedmiotów, bałagan zrobi się jeszcze bardziej nieznośny. Świat straci kształty, ale ciągle trzeba w nim żyć.

Napisałam, że pewne tematy pojawiają się w „odpowiednim momencie”. Świetna dramaturgia przedstawienia projektuje liczne niespodzianki – nie chcę ich psuć opisem. Buszewicz i Klata przepisują tekst Ibsena, nie zatracając jego brutalności, a przy tym czyniąc chwilami prawdziwie komicznym. Niezwykła są scenografia i kostiumy Justyny Łagowskiej; świat, w którym zawiodły stare prawdy i zużył się język (nie wyobrażamy już sobie, by ze sceny mogły paść niektóre partie dzieła Ibsena, jak choćby kwestia z finału II aktu: „Chcę mieć prawo spojrzeć swoim synom w oczy, kiedy będą już dorosłymi, wolnymi ludźmi”), jest chaosem; rozpoznajemy w nim jedynie znajome elementy. Ale to nie chaos apokalipsy – nie przeraża nas, przypomina raczej targowisko śmieci, oferuje ciągle nowe atrakcje. Współczesność według Klaty nie wygląda niebezpiecznie – jest więc tym bardziej groźna.  

Konflikt Doktora i jego brata burmistrza (Radosław Krzyżowski) to starcie nie tylko racji, ale też typów: hipstera w wieku średnim (powierzchowność niby niedbała, ale z dużą starannością dobrane dodatki) z urzędnikiem, pozornie typowym, ale dźwigającym jakieś brzemię, niekoniecznie związane z miejskim układem interesów, właściwie do końca tajemnicze, nieujawnione. Postaci Chrząstowskiego i Krzyżowskiego znakomicie się dopełniają: pierwszy zmienia się ze sceny na scenę, bywa przejmujący w uporze głoszenia prawdy i śmieszny w pragnieniu pozyskania sławy zbawcy miasta; drugi wydaje się nie poddawać okolicznościom, ale powoli narasta w nim niezgoda na bycie na swoim miejscu. Rola Radosława Krzyżowskiego zbudowana jest w opozycji wobec tego, co konstruuje Juliusz Chrząstowski – reżyserski projekt tych dwóch postaci i ich aktorskie realizacje czynią przedstawienie (wbrew rozbuchanej teatralności) wyrazistym. Paradoksalnie, z owego zderzenia nie wynika żadna teza, stwierdzenie, w którym moglibyśmy zamknąć intencje reżysera: Klata unika jednoznaczności, która byłaby już dziś trudna do zniesienia.

Wróg ludu jest świetnie zagranym spektaklem. Interesujące wydały mi się szczególnie postaci kobiet: zabawna i niepokojąca Petra Moniki Frajczyk i intrygująca Pani Stockmann Małgorzaty Zawadzkiej. Pierwsza – młoda aktywistka – musi wybrać między „sprawą” a prywatnością. Druga – wyrafinowana elegantka – nieoczekiwanie porzuca pozę niezadowolonej żony społecznika.

Tym, co podoba mi się w tym spektaklu najbardziej, jest jego nieoczywistość: Klata nie podsuwa arbitralnych rozwiązań, nie oskarża, nie diagnozuje. Pokazuje stan, w jakim wszyscy – bez wyjątku – utknęliśmy. Stan, z którego nie ma już ucieczki. Skazani jesteśmy na bunt – to jedyna alternatywa, bez względu na cenę i skutek. 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji