"Biesy" Wajdy
Na afiszu "Biesów" w Teatrze Starym, w Krakowie widnieje nazwisko Alberta {#au#321}Camusa{/#} jako adaptatora. Tymczasem w tym, co oglądamy na scenie można się doliczyć może pięciu nie zmienionych scen z tych, które zawiera Camusowska adaptacja. Reszta to już przeróbki, zmiany i dopiski Andrzeja Wajdy. Reszta, to to, co nazywa się na afiszu "opracowaniem scenicznym". Czy jest to wierna adaptacja? Nonsensowne pytanie. Wierna wobec czego lub kogo? Wobec {#au#199}Dostojewskiego{/#}, wobec Camusa, czy wobec "Biesów"? Bo przecież "Biesy" żyją własnym, odrębnym życiem w każdym z nas, kłębią się w naszej świadomości i naszych myślach i każdy z nas przeczuwa to i przeżywa inaczej. Być wiernym "Biesom" znaczy być wiernym własnej wizji "Biesów", być wiernym sobie. W takim razie mogę powiedzieć, że jest to wierna adaptacja.
Przystępuję do mówienia o krakowskich "Biesach" nie bez lęku. Cóż, w ogóle mówić o Dostojewskim, mówić o "Biesach" to zadanie już nie niebotyczne, ale kosmiczne. A jednak jeśli podejmuję ten trud, to - świadom jego miałkości - dlatego, że te "Biesy" to przedstawienie, o którym trzeba mówić. Dużo i głośno. Może dlatego, żeby zagłuszyć własne myśli, które wynosimy ze spektaklu? A jeśli przedstawienie w teatrze potrafi w nas wzbudzić takie lęki i takie myśli, o których musimy się starać zapominać, bo zapomnieć nie możemy - to, już jest to wielki sukces. I jakże rzadki w dzisiejszym, "miałkim" teatrze.
"...A pasło się tam na górze stado wielu wieprzów. I porosili go, by im zezwolił wejść w nie. I zezwoli im. Wyszły tedy duchy nieczyste z człowieka i weszły w wieprze. A stado pędem z urwistego brzegu wpadło do morza i potonęło". - Ten fragment z Ewangelii św. Łukasza najczęściej odczytywał sobie profesor Stiepan Trofimowicz Wierchowieński, liberał i moralista, człowiek słaby. Odczytywał, ponieważ miał nadzieję, że to co stało się z obłąkanym przez duchy nieczyste z Ewangelii, stanie się z Rosja. Wierzył, ze duchy nieczyste, że biesy wstąpią w ludzi, w niego samego, w jego syna Piotra, nawet w Barbarę Pietrownę Stawroginę, i że ci obłąkani pogrążą się w jakąś przepaść - a Rosja zostanie uzdrowiona. Sens sceny śmierci Stiepana Wierchowieńskiego wydaje się być kluczem do inscenizacji Wajdy. W tym przedstawieniu biesy już wstąpiły w ludzi. Oglądamy już tylko bieg ku przepaści. Widzimy, jak zadyszani, zziajani, pełni jakiegoś niezwykłego, niezdrowego ognia wewnętrznego, pędzą ku swemu niewiadomemu przeznaczeniu. Stąd tempo teatralne tego przedstawienia, stąd zdwojona dawka namiętności, agresywności, pasji. Dzięki temu, żadne z najryzykowniejszych nawet posunięć reżysera nie przesuwa się za granicę szarży.
Jedno z takich ryzykownych posunięć - które w sumie okazuje się być jednym z najwspanialszych pomysłów całego przedstawienia - to wprowadzenie fizycznej obecności biesów na scenę. "Biesy" z tytułu Dostojewskiego mogą być różnie interpretowane. Jedni chcą widzieć jako "biesy" tylko owych rewolucjonistów opanowanych przez Wierchowieńskiego, jeszcze inni chcieliby widzieć w Stawroginie personifikację złego ducha. Wajda nie staje po żadnej stronie i nie polemizuje z nikim w tej sprawie. Wprowadza wariant własny, inny - znakomity. Obecność tych ludzi-biesów na scenie, właściwie nieprzerwana, niepokojąca, napawająca lękiem, choć początkowo wykonują czynności codzienne: zmieniają dekoracje, jest elementem budowy całego przedziwnego nastroju, w którym rozgrywa się dramat Stawrogina, łajdacki dramat Wierchowieńskiego, dramat Kiryłowa.
Drugim elementem budowy tego nastroju jest warstwa dźwiękowa. Rozmyślnie piszę "warstwa dźwiękowa", a nie "muzyka" bo to przecież mniej niż muzyka i więcej jednocześnie. Owa "warstwa dźwiękowa" to magma poszarpanych, urywanych szeptów, niezrozumiałych słów, jakby dalekich ech i powtórzeń kwestii, które padają na scenie, zniekształconych i spotęgowanych, dochodzących skądś z daleka. A także krzyk. Przeraźliwy, nieludzki, oszalały krzyk nad przepaścią. Trzecim elementem budującym nastrój tego przedstawienia jest scenografia. "Biesy" dzieją się w błocie. Tak, scenę zaściela warstwa zwykłego błota. Błoto jest na scenicznej ulicy i w scenicznym salonie, w błocie taplają się bohaterowie. Ubrani zwyczajnie, mają zabłocone buty i nogawki spodni. Powie ktoś: symbolika zbyt nachalna. Nie. Pamiętać trzeba, że to jeden z elementów konsekwentnie budowanego nastroju widowiska teatralnego, które jest całością, w którym jedne elementy istnieją, dzięki innym i dla innych, wzajemnie się uzupełniają i służą jednemu celowi.
Ten cel zostaje osiągnięty. Aktorzy krakowskich "Biesów" poruszają się w niepokojącej, strasznej, dziwnej i mrocznej atmosferze, fizyczna obecność biesów na scenie, szepty, osaczające widza i bohatera, wszystko to tworzy aurę zagrożenia i niepokoju.
Kim jest w przedstawieniu Stawrogin? Wajda tak go charakteryzuje: "Były oficer. Do niemożliwości znudzony życiem". Posiada siłę nieograniczoną nad sobą i innymi, cierpi jednak nad tym, że nie wie, do czego (jak sam mówi) "siłę tę miałby zastosować". Dodajmy, że jest to także człowiek, który nie powiedział, ani nie zrobił w życiu nic mądrego. Jego wpływ na otoczenie jest irracjonalny, Stawrogin opędza się przed Wierchowieńskim, odpycha Szatowa i Kiryłowa, nudzi się Lizą i Daszą. A jednak wszyscy ci ludzie lgną do niego, ulegają niezwykłej fascynacji złym, zepsutym człowiekiem. Stawrogin sam mówi, że jest mu przykro, iż jego osobisty bies - którego widuje w przywidzeniach - jest miernotą. On sam to taki właśnie bies - miernota. Ludzie spalają się w jego ogniu, ale ten ogień musi strawić i jego. Stawrogina gra Jan Nowicki. Od początku wnosi do przedstawienia niepokój i grozę immanentnego zła. Ba, te "Biesy" zaczynają się "Spowiedzią Stawrogina"! I jakże ona jest wypowiedziana! Pośpiesznie wyrzucane słowa, niemal krztuszenie się nimi, gesty nerwowe. Jak na policyjnym przesłuchaniu, to wszystko buduje wizerunek zbrodni, która ukształtowała tego człowieka. I dalej ma Nowicki-Stawirogin w tym przedstawieniu - tak konsekwentnie zbudowanym, wiernym jednej wizji - parę scen niezwykłych, fascynujących, znakomitych. Najlepsze z nich to ostateczna rozmowa z Wierchowieńskim, sceny z Fiedką na moście. Drugą równorzędną postacią tego przedstawiania jest Piotr Wierchowieński. Nie tylko za sprawą adaptacji, ale głównie dzięki fascynującemu aktorstwu Wojciecha Pszoniaka. Wierchowieński w jego ujęciu jest gwałtowny, trawiony wewnętrznym ogniem, skłonny do porywów i niezwykłych gestów. Pszoniak, poruszający się błyskawicznie po scenie skokami prawie, nerwowo gestykulujący, wyrzucający z siebie potoki słów, z płonącymi oczami - oto aktorstwo najwyższej miary, postać zarysowana konsekwentnie, postać godna tego niezwykłego przedstawienia. Pszoniakowi zawdzięczamy najlepsze sceny "Biesów". Taką jest niewątpliwie ostatnia rozmowa Wierchowieńskiego i Kiryłowa. Gwałtowna, ostra rozmowa, ni to spowiedź ostatnia, ni to kłótnia wrogów, odbywa się przy naftowej lampie. Lampa przygasa, to znów rozjarza się blaskiem. Dostrzegamy w tym jakąś prawidłowość... tak, blask lampy jest uzależniony od natężenia głosu mówiących. Kiedy szepczą, scenę ogarnia głębszy mrok, kiedy Wierchowieński krzyczy, lampa świeci mocnym blaskiem. Dodaje to rozmowie (Kiryłowa gra znakomicie Andrzej Kozak) nowych walorów, blask i cień pełgają po twarzach obu mężczyzn, w mroku płoną niezdrowym ogniem oczy Piotra Wierchowieńskiego, w mroku - szepcząc - usiłuje ukryć swój strach Kiryłow. I rozwiązanie tej sceny jest niezwykłe. Wierchowieński kopniakami i razami, siłą zmusza Kiryłowa do wypełnienia postanowienia całego życia - do samobójstwa. Ta niezwykła, fascynująca scena, koncert gry aktorskiej, pozostaje na długo w pamięci, jątrzy myśli i zmusza do najgłębszych refleksji.
Można by właściwie jednym tchem wymienić następne sceny, z Wierchowieńskim i bez niego, rozwiązane znakomicie, zagrana brawurowo (z wyjątkiem może pań, które odstawały nieco od konwencji spektaklu), z których każda wywiera najgłębsza wrażenie, każe przeżywać na widowni teatru strach, grozę, ekspiację, kathartyczne oczyszczenie. A jednocześnie jest to wszystko podporządkowane wizji naczelnej, konsekwentnie zbudowanej amosferze, w której biesy nabierają realności i wstępują w ludzi. Jakiż to teatr! Ten, który służy swojemu celowi, bo wychodzi się z niego z głową napuchniętą myślami, myślami o sobie samym i o świecie, z poszukiwaniem pytań - które z taką siłą sugestii narzuciła nam wizja twórcy.
Camus pisze: "Tylko Dostojewski potrafił świat absurdalny uczynić podwójnie urzekającym: bliskością i męką". Wydaje się, że tego samego dokonało przedstawienie "Biesów" w Teatrze Starym w Krakowskie w przeróbce, reżyserii i scenografii Andrzeja Wajdy. Przedstawienie, przed którym chylę głowę, przed którym kapituluje moje pióro.