Artykuły

The Planchet Story

To dziwne, ale fotografie Łukasza Gizy z trzeciej próby generalnej Trzech muszkieterów na scenie wrocławskiego Capitolu są znacznie ciekawsze niż pokazane publiczności przedstawienie Konrada Imieli – pisze Leszek Pułka na teatralny.pl. 

Musical to przede wszystkim dzieło kompozytora, librecisty i aktorów. Do dziś, słysząc Don’t Cry for Me, Argentina, Let The Sunshine In czy I Feel Pretty, bez trudu odtwarzam obrazy i postacie z taśm pamięci. Spektakl Trzej muszkieterowie we wrocławskim Capitolu hitów, które będziecie nucić przy goleniu, raczej wam nie da. Nawet świetnie zaśpiewany, promenadowy song Król urządza bal w porównaniu z popową piosenką Osieckiej Niech żyje bal jest tylko błyskotką. 

Intryga została przez librecistów poskładana z dwu tomów przygód dziarskich muszkieterów de Treville’a. Zaczynamy klasycznie – od przybycia naiwnego D’Artagnana do Paryża poprzez kolekcję gagów inicjalnej tragikomedii omyłek, czyli pojedynków, cudownych zrządzeń losu i braterstwa krwi. Potem także klasycznie: wszyscy za jednego, jeden za wszystkich, czyli awantura o naszyjnik królowej Anny Austriaczki z powodu romansu z Buckinghamem, w tle intrygi kardynała Richelieu oraz obfity notes zbrodni i romansów Milady, wreszcie jej śmierć. 

A wszystko – jak to w powieści płaszcza i szpady – z zamczyskami w tle, truciznami we fiolkach skrywanych pomiędzy gołębimi piersiami, z ostrymi sztyletami i rapierami, mrocznymi lochami oraz śmiercią bohaterów w każdym planie, choć herosi wychodzą na ogół z tych zdarzeń bez szwanku. Ważne są jeszcze pędzące jak wicher rumaki, w teatrze z konieczności opowiadane, i nagłe zwroty akcji – w Capitolu wiążące się głównie ze zmianą dekoracji i suto zakrapianymi opowieściami w karczmach. 

Teatr opowiadany jest jednak teatrem nudnym. Niemal cztery godziny z jedną pauzą – w sam raz dla fanów Krystiana Lupy; w domu możecie w tym czasie obejrzeć Angelikę wśród piratów oraz Kapitana Fracasse’a bez śladów znużenia. Meandry dramaturgii i dość przewidywalna muzyka Krzesimira Dębskiego przygniotły zarówno urodę kilku piosenek, jak i dość mazgajowatą intrygę. Dumasowska awantura w reżyserii Imieli została spowolniona przez machinę scenografii i brak porywających układów tanecznych. Choreografia i sceny walki są totalnie do bani.

Klocowate budowle, przypominające kamienne puzzle kamienic i bastionów Locronan, mozolnie obracane przez aktorów i zakapturzoną obsługę sceny, prowadzą wyobraźnię raczej na mielizny śpiewogry, spektakl w całości zda się bowiem grubo i naiwnie na szarym szkle malowany. Praca tych katorżników Capitolu niczego sensownego w czasoprzestrzeni sceny nie stanowi. Równie dobrze, szybciej i efektowniej mogłyby zjeżdżać na linach dekoracje czyste i wystylizowane jak pocztowe karty: wnętrze ubogiej kamieniczki, karczma, dwór, pałac, zamek. 

Literatura płaszcza i szpady to wszak lekkość, wartkość i magia. Tymczasem skupiamy wzrok na wielominutowym przepoczwarzaniu wnętrz, prędko dochodząc do wniosku, że cokolwiek widzimy, i tak nie składa się w wyższy sens, skoro ubogi pokoik na poddaszu staje się wnętrzem angielskiego zamku hrabiny de Winter (nieco blada tego wieczoru Justyna Antoniak), by chwilę później zmienić się w bastion obronny hugenotów, a potem w groźne kulisy gabinetu kardynała Richelieu. 

Nawet puenta irytuje, bowiem bliżej finałowi do ideologii Krakowiaków i górali niż do powieściowego oryginału. Oto w wielkim finale przywołującym iluzje Frondy lud Paryża, poniżany przez arystokratów, wzywa jutrzenkę wolności, wiedziony przez Plancheta. Pomysł, aby horyzont historii, ale i awanturnicze zwroty akcji oraz polityczne bon moty wygłaszał właśnie Planchet, w istocie bardziej współtowarzysz militarnych i sercowych awantur d’Artagnana niż banalnie nakreślona postać służącego-gamonia, wydaje się ciekawy. Formuła opowieści w opowieści, teatru w teatrze zawsze pozwala znaleźć jakieś drugie dno.

Konrad Imiela oraz Marek Kocot (współautor libretta) zaproponowali – jak się zdaje – figurę Plancheta z dwóch powodów. Pierwszy to urocza, szczenięca tęsknota do sprawiedliwości społecznej. Jakiś rodzaj marzenia o równości i solidarności. Tu o tyle nieprzekonujący, że historia, jeśli ktoś pamięta, poszła innymi drogami, a jedyną realną przyczyną gniewu Plancheta zda się branie po łbie od d’Artagnana, mało uzasadnione narracją i charakterem muszkietera – co jest zabawne à rebours, gdy dość albinowaty, płaczliwy d’Artagnan Piotra Gawrona-Jedlikowskiego ni z gruszki, ni z pietruszki turbuje Plancheta, by sprostać przesłaniu ideowemu twórców spektaklu.

Powód drugi – to sublimacje charakterologiczne. Figura narratora, bajarza, kogoś, kto przepoczwarzywszy się z latami – jak Planchet – z wojennego ciury w mieszczańskiego krawca, tłumaczy klientowi, hipsteryzującemu młokosowi marzącemu o brązowych koronkach przy stroju niedawną przeszłość i próbuje swoistej psychoanalizy. A przynajmniej docieka motywów, usiłuje rozwikłać tajemnice, tworzy historie alternatywne, nadając papierowym postaciom teatralnej awantury cechy arcyludzkie. Spina oba wątki tlący się wokół pracowni krawieckiej spisek frondystów, któremu krawiec przewodzi. 

Mikołaj Woubishet jako Planchet dwoi się i troi. To jego wieczór i dobra rola, lecz niemal ogołocona ze śpiewu i tańca, a i nad intonacją warto popracować. W sumie są cztery faktory intrygi: Planchet story, o czym pisaliśmy, tajemnicza Milady jako zło wcielone, Richelieu – wielki animator władzy oraz dupowaty i głupkowaty Ludwik (zachwycony sobą Łukasz Wójcik), rogacz z powodu romansu królowej Anny z Jerzym Buckinghamem. Ich losy splatają się dość sensownie, acz nie bardzo rozumiem niezwykłą pozycję Milady w tej królewskiej roszadzie. 

Potworną Milady gra Justyna Szafran. To dzięki niej w niezbyt skomplikowanych emocjonalnie losach bohaterów – de Wintera, Atosa czy d’Artagnana – raz po raz pojawiają się fascynacje libertyńską koniunkcją zbrodni, miłości i seksu. Szkoda, że Szafran prowadzi swą postać gdzieś w stronę Dziejów grzechu, to naprawdę inna bajka. Poza tym piękno ciała Szafran – wiem, o tym się nie rozmawia na mieście – w zderzeniu z tembrem głosu, urokiem postaci, wdziękiem i seksapilem Aleksandry Adamskiej w roli Konstancji jednak blednie.

Podobać się może Richelieu Błażeja Wójcika – wielki mistrz dworskich intryg, książę ciemności, inkwizytor i mag tego mikrokosmicznego theatrum mundi. Człowiek, który wie wszystko i pragnie panować nad wszystkim. Postać niemal wysublimowana, świetnie ubrana przez Annę Chadaj w kreacje stylizowane na kostiumy książąt Kościoła. Szczęśliwie bez kabaretowego sznytu Wójcik prowadzi swe losy pomiędzy historiami głupców i naiwniaków – mniejsza, królowie to czy skąpi mieszczanie. Życie każdego z nich staje się w jego ręku kartą do gry w absolutyzm. Molierowska scena audiencji dla Bonacieux to jeden z jaśniejszych punktów spektaklu.

Królewski trójkąt to z kolei operetka w kiepskim wydaniu. Jakby z ducha Moniuszki tu wniesiona, z estetyki blamażu. Broni się królowa Anna Magdaleny Wojnarowskiej – bezdyskusyjnie piękna i pięknie śpiewająca. Postać na pozór marionetkowa, gdyż tak ustawia ją etykieta i kostiumy dworu, a jednak po prostu nieskazitelna – wiem, to rzadkie słowo. Bronią się angielskie sceny z Buckinghamem: surrealna gra w tenisa i równie surrealna scena śmierci na nadmorskim pomoście. Marcin Januszkiewicz podjął grę z charakterystyczną dla innych przedstawień Capitolu konwencją i serdecznie rozbawił publiczność.

Cichą gwiazdą spektaklu jest Pan Bonacieux Andrzeja Gałły. Istotnie, postać na molierowską miarę. Człowiek-strach, wcielona układność, impertynent, skąpiec, mizogin, urodzony rogacz, lecz mimo wszystko człek poczciwy, wiedzący, iż nawet największy pierdoła może mieć swoją godność. Upokorzony przez Richelieu i zbydlęcony przez własną chciwość przecież po tragicznej śmierci Konstancji, otrutej przez wredną Milady, okazuje miłosierdzie niewiernej żonie, kochance swego wroga, by prosić o prawo do pochówku. Jak pięknie w kilku słowach niemal skamieniały Gałła odbudowuje wyrozumiałość i dumę swej postaci. 

Szkoda, iż tytułowi bohaterowie są w tym wszystkim najmniej potrzebni. W następnym spektaklu na miejscu Plancheta skrzyknąłbym chłopaków z zakładu krawieckiego i zamknął wszystkich muszkieterów – poza Aramisem Adriana Kący – w piwnicy z winem. Niech piją do dna i albo niech zaczną ładnie śpiewać i grać, albo niech nie wychodzą z karczmy. 

Tym bardziej, że po frondzie przyjdzie wielka rewolucja francuska, a potem Komuna Paryska i ich wszystkich i tak zje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji