Artykuły

Gra w numerki

„Wszystko jest dobrze, jesteśmy szczęśliwi”. Czy można wymyślić lepsze hasło na zaklinanie rzeczywistości i slogan dla ucieczki przed jutrem?

Tekst Malwiny [Maliny] Prześlugi nie bez kozery wziął je na tytuł właśnie dziś, gdy łapczywie łykamy ładną i łatwą współczesność, równocześnie zasłaniając sobie oczy dłońmi. Żeby nie zauważyć, jak ginie świat, w którym żyliśmy, i żeby wciąż móc się łudzić, że żyjemy w nim nadal.

To stulecie może się okazać przełomowym dla losów naszej cywilizacji. Ale my boimy się tego bać i odwracamy swą uwagę od tego, co nie tylko nadchodzi, ale i już się staje – uszczęśliwianiem swojego sytego szczęścia. Dziergamy sweterki dla kur, oddajemy teraźniejszość w zamian za gry na komórce (ileż mimowolnej kpiny jest dziś w słowie komórka – sprowadzonym z wyżyn Natury na poziom smartfona) – mówi Prześluga – i dbamy o to, by „pupa naszego dziecka oddychała”, nie przyjmując do wiadomości, że za chwilę powietrza do oddychania zabraknie naszym płucom.

A może być jeszcze zabawniej, kiedy wojny, oglądane w telewizji, zaproszą się do nas. Same, bez naszej wiedzy i zgody, bo tak to właśnie bywa w przypadku większości wojen. A wtedy to nam tu i teraz, nie w przestrzeni filmów s-f czy komputerowych symulacji, przypadnie rola uchodźców, którzy przekraczają granice i sprowadzeni do rangi numerka stoją w obozowych kolejkach po żywność, leki i środki higieny.

Wszystko jest dobrze o takiej właśnie sytuacji mówi, ale spektakl w Malarni szczecińskiego Teatru Współczesnego nie jest publicystyczną agitką, odklepującą rytualne ostrzeżenia.

Nie tylko dlatego, że unika doraźnych odniesień. Owszem, rzecz dzieje się jakby tu i teraz, jutro może, i w Polsce po prostu, lecz nie ma w tym ani dosłowności, ani politycznej futurologii. Ale też mówi o tym bardzo specyficznym językiem. Z pogranicza mowy codziennej – „gadanej” schematami, emocjonalnie nieporadnej – i poezji, co sprawia, że wojenno-uchodźczy dramat ma tu wymiar rzeczywisty, ale układa się w opowieści z antycznej tragedii.

Punkt wyjścia wyłania się jednak z pewnej nieoczywistości: oto grupa tzw. zwykłych ludzi dokonuje przed nami chaotycznej, nieporadnej autoprezentacji, przypominającej „parę słów o sobie” z telewizyjnego talk-show. Dopiero po chwili uzmysławiamy sobie, co ich łączy. Otóż są oni uosobieniem wojennego losu cywilów. Ale ten los ma tu również wymiar symboliczny, czego znakiem role Drzewa (Ewa Sobiech) i Kamienia (Maciej Litkowski).

Materiał to jednak tyleż inspirujący, co trudny dla teatru. Tekst Prześlugi prawie jest pozbawiony narracji i brak w nim konfliktów między postaciami. Można by rzec, że to zbiór monologów, słabo ze sobą związanych i nieukładających się w żaden istotny dla przebiegu wydarzeń dialog.

Reżyserująca spektakl Natalia Sołtysik znalazła jednak interesującą i przystającą do niego formę. Już wchodząc na widownię – wchodzimy w spektakl. Na prawie pustej scenie czeka na nas ośmioro aktorów – usytuowanych blisko siebie, lecz i niezależnie od siebie wzajem, za to zwróconych do nas en face. Są razem, i widać, że wiedzą o tym, ale z nami, widzami, spotkają się każdy z osobna – w zbliżeniach następujących po sobie monologów. A są to również zbliżenia – przybliżenia – w sensie dosłownym, bo aktorzy zwracają się wprost do publiczności, z którą od początku prowadzą „wspólnotową” grę, co ułatwia ciasna i wąska przestrzeń. W której każdy ruch, najdrobniejsza i błaha czynność – np. wpisane w przerwy między monologami, a odbywające się niby to „na stronie”, chodzenie do dzbanka z herbatą – obserwowane są przez wszystkich.

Powoli, scena po scenie, wprowadzani jesteśmy we współuczestnictwo i współodczuwanie. Zaprasza nas do niego już sam wzrokowy kontakt między scenicznymi postaciami, ale też między nimi a publicznością, oraz pozorowana „prywatność” i „neutralność” całej sytuacji. Tak że to, co początkowo zdaje się jakąś teatralną próbą (dość statyczną skądinąd), zabawą w role sceniczne i społeczne, przechodzi z czasem w katastroficzną psychodramę, gaszącą na ustach uśmiech wywołany początkowo zakłopotaniem jej bohaterów.

Kim są? Numerami z listy uchodźców, i to nimi anonsują swoje kwestie. Ale i widzowie są nimi również. Jeszcze przed wejściem na przedstawienie przydziela się im numerki – stempelki na dłoni. My i oni mamy więc swoje numery rozpoznawcze, zacierające naszą tożsamość.

Gra staje się jeszcze bardziej „interaktywna”, gdy pojawia się Pan Mirek (Konrad Pawicki), postać będąca dla uciekających przed wojną kimś w rodzaju wyczekiwanego zbawcy i przemytnika zarazem. Od roli opiekuna, wyjaśniającego swoim „numerkom” zasady bycia (i nie bycia – sobą) w grupie, przechodzi on do roli sadystycznego Pana i Władcy, zarządzającego życiem i strachem. I w tej roli staje też wobec nas, widzów. Zapraszając – niby to niewinnie – do udziału w swej grze. Tych, co uciekają, i tych, co z tego żyją. Publiczność premiery – z ociąganiem, lecz owszem – dała się w nią wciągnąć.

Przyznam, że ów interakcyjny zabieg, czy też po prostu chwyt teatralny – polegający na chwytaniu widza „za twarz” – nie należy do moich ulubionych. Trąci szantażem, z którego współczesny teatr wyrósł już przed laty. Gdyby miał tu być rzeczywiście odczuwalny, dotkliwy, powinien być dotkliwy bardziej. Ale gdyby był dotkliwy aż tak, angażując widza w kłopotliwy dlań sposób, stałby się pewnie prowokacją nad miarę, a przez to zburzyłby wspólnotowy kształt i sens spektaklu.

Natalia Sołtysik pilnuje więc, by nić między sceną a widownią nie została zerwana. Ale zatrzymuje się jakby w pół drogi – drażniąc nas nieco i próbując wyciągnąć z bezpiecznej roli widza, a zarazem pozostawiając tę grę na poziomie raczej sugestii niż spełnionej możliwości.

Odnoszę zresztą wrażenie, iż spektakl czerpie siłę z innych form relacji z widzem. Wprowadzając go stopniowo i konsekwentnie w swą sugestywną atmosferę, będącą mieszanką lęku i poczucia osaczenia, bolesnego absurdu i klaustrofobicznej realności. Zimne światło padające cały czas na scenę, ale sięgające też widowni, „szarość” scenicznych postaci i banalność ich zachowań, a zwłaszcza to ich powoływanie nas, widzów – przelotnym spojrzeniem, nieśmiałym gestem, swoją opowieścią – na świadków, tego, co zdarza się im i co potwornieje z każdą chwilą – sprawia, że czujemy się przez ich historię zagarniani.

Tym bardziej – co paradoksalne – im bardziej umowne, nierealne jest to, na co patrzymy i czego słuchamy. Przecież na scenie nie ma krwi, fizycznej przemocy i brudu. Są tylko słowa i drobne scenki inscenizowane w formule nieśmiałej improwizacji. A ukazana w tle wizja zagłady – płonącego miasta – wydaje się ledwie dekoracyjna. Toteż i finał spektaklu nabiera mocy nie wtedy, gdy pojawia się w nim śmierć, ale wtedy, gdy z ironicznym uśmiechem proponuje się nam dalszy ciąg naszych szczęśliwych złudzeń – ucieczkę w świat marzeń i baśni. W opowieści o grupie uchodźców pojawiają się więc trzy kropki… A potem potwory z dziecięcej wyobraźni i cudownie nierealny film, na którym postaci ze sceny, którym towarzyszyliśmy w wygnaniu i ucieczce, pływają lekko i radośnie w szmaragdowej toni – zamknijmy oczy, jest dobrze…

Wrażenie nieuchronnego i okrutnego końca naszego szczęśliwego Tu i Teraz – odczuwalne mimo, a może tym bardziej, że poczucie zagrożenia odsuwamy od siebie, zostawiając je hen, na cudzych wojnach, na które jesteśmy znieczuleni medialną papką – wynika też w dużej mierze z aktorskich kreacji, które są podstawą tej formuły spektaklu. Można by rzec, iż to zbiór monodramów; nie ma tu postaci jako takich, są jedynie role do zagrania, znaki, i to nakreślone cienką kreską, a przecież na scenie „dzieje się” dzięki nim.

Sytuując się na granicy metafory i powszedniości, role Kamienia (Maciej Litkowski) i Drzewa (Ewa Sobiech) wprowadzają element metafizyki i wzmacniają napięcie; Staś (Roman Gondek) i Krysia (Grażyna Madej) z drobiazgów narracji tworzą małe wyraziste portrety, a Jerzy (Paweł Niczewski) – typowy śmieszny Pan Nikt, i Zuzia (Maria Dąbrowska) – bardzo współczesna kobieta w ciąży, potem z dzieckiem na ręku – to kreacje zdające się wykraczać swą prawdą poza tekst, przydając przedstawieniu – intrygującemu, ważnemu, ale niełatwemu w odbiorze – życia. W całej jego kruchości, którą uświadamiają nam niepostrzeżenie, wytrącając nas ze złudzeń, że wszystko co złe jest tam, poza nami, daleko. Że uchodźcy są czarni, innej wiary i poglądów, a wojny egzotyczne. Wystarczy więc nie wpuścić zła za próg, zamknąć granice i sumienie.

Przedstawienie w Malarni nie wali w nasze drzwi pięścią, nie otwiera siłą jakichś zamkniętych dotąd okien, nie krzyczy i nie lamentuje, ale jego chłodny, okrutny szept tym bardziej warto usłyszeć. Póki ten numerek w kolejce po życie nie stanie się również naszym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji