Artykuły

Ewangelia według nas

…nas, czyli dzieci Szawła i spadkobierców Judasza.

To o nas bowiem w gruncie rzeczy, a nie o interpretacjach i reinterpretacjach, lekturach i wypaczeniach Nowego Testamentu, mówi Judaszaweł, najnowsza premiera Teatru Współczesnego. O nas, spadkobiercach judeo-chrześcijaństwa, z którego (o czym chętnie zapominamy) wyrasta chrześcijaństwo we wszystkich dzisiejszych odmianach. O nas, wyznawcach religii, która ma za sobą dwa tysiąclecia, ale i o nas, hipokrytach, którzy w co innego wierzą, a co innego czynią, o nas wreszcie, którzy – a mówię to konkretnie o nas, Polakach – nie tylko nie zgłębiają tajemnic i prawd swej wiary, ale i niewiele wiedzą o jej narodzinach i historii.

Stąd zapewne ostrożność, z jaką teatr zaprasza na przedstawienie. Na stronie internetowej przeczytać możemy, że „osoby o wyjątkowo «obraźliwych» uczuciach religijnych, które ciężko znoszą naruszanie dogmatu i kanonu, być może nie powinny wystawiać swej wiary na próbę konfrontacji”. Ale dalej: „Jeżeli dołączysz do nas, to znaczy, że godzisz się na zabawę narracjami, żonglerkę symbolami”, przygotowaną „w dobrej wierze” przez zespół.

Dobra wiara. No cóż, nie bez kozery słowa te mają tu sens podwójny.

Jestem skądinąd przekonany, że widownia Współczesnego, ta wychowana – by tak rzec – na jego repertuarze, od lat i sezonów otwartym światopoglądowo, śmiałym w stawianiu problemów, ale unikającym taniej gry doraźną polityką czy sporami z mediów, „dołączyła” do niego już dawno i nie będzie mieć kłopotów z akceptacją konwencji, jaką przyjmuje Judaszaweł.

Rzecz raczej w czym innym. W tym, czy ten spektakl – adresowany do ludzi wrażliwych, ale i myślących, zafascynowanych religią jako sferą duchowości, ale i ciekawych jej filozoficznych i etycznych przestrzeni i ograniczeń – znajdzie dość odbiorców potrafiących i chcących wczytać się w jego idee, odpowiedzieć na stawiane w nim pytania.

A to sprawa poważa, jako że nasza kultura – polski katolicyzm w ogóle – nie jest nastawiona, mówiąc delikatnie, na analizę Pisma. Nie mamy wielkich tradycji teologicznych, a nasza codzienna wiara – skupiona na obrządku, kulcie i święcie – bywa odległa od doświadczeń innych społeczeństw, choćby protestanckich, w których historia religii i jej doktryn, znajomość Ewangelii to część narodowej kultury.

A potencjalny, polski przecież widz, który zasypany zostaje ze sceny prawdziwymi cytatami z Ewangelii, jej kontekstami i współczesnymi wtrętami – będącymi polemiką z tradycją Pisma Świętego, z dogmatami religii i zasadami Kościoła – może najzwyczajniej zgubić się w tym gąszczu, nie bardzo wiedząc, w którym miejscu granice zostały wytyczone, a w którym przekroczone.

Toteż mimo wyraźnego wysiłku, który realizatorzy Judaszawła włożyli w klarowność jego niełatwych sensów, a i próbę uczynienia go atrakcyjnym nie tylko dla widza słabiej przygotowanego, ale i widza po prostu, przedstawienie zdaje się – takie przynajmniej odniosłem wrażenie na premierze – rozmijać z tymże widzem i gubić go w trakcie (a całość trwa dość długo, ponad dwie godziny). Myląc go swoimi przenikającymi się konwencjami. Nagłymi przechyłami nastroju, i bujaniem od powagi na wysokościach, po żart na poziomie…kabaretowej estrady (bo celowo czasem obniżanym). Żart ma tu oczywiście powagę rozładowywać. Rozbrajać napięcie, oswajać przedstawiane serio zagadnienia. Przyznam jednak, że akurat ten jego element wydaje mi się najsłabszy, osłabiający jego wagę.

Owszem, gra ono przyzwyczajeniami – naszym smakiem i tolerancją (a raczej wiarą, że jesteśmy tolerancyjni) – ale czyni to dość niezręcznie. Formuła „studenckiego kabaretu”, do której sprowadza się miejscami inscenizacja, usiłująca – przez efekt zderzenia sacrum z profanum – rozbawić nas nieporadnością całej tej zabawy, sprawia wrażenie doklejonej do treści spektaklu. Tak mniej więcej jak pejsy Piotra (jego żydowskie imię to przecież Szymon) do jego jarmułki, gdy ubrany jak Żyd – z tałesem na ramionach wychodzi witać nas, publiczność. A potem zrzuca część tych szat, by przedzierzgnąć się w księdza, ba, papieża!

O ile jednak przesłanie, ukryte w kolejnych warstwach religijnego stroju, jest śmiałe, lecz zarazem czytelne i uzasadnione, o tyle umieszczenie tej przebieranki w kontekście formuły nieporadnego zestawu skeczy sprawia, że czujemy się raczej zakłopotani niż zaskoczeni czy zgorszeni.

Oto święty Piotr – Kefas, Szymon (w tej roli Jacek Piątkowski) wraz z Łukaszem Apostołem (Robert Gondek) starają się dotrzeć do sedna wszystkich ewangelii – i odnaleźć w nich miejsce dla Judasza (Michał Lewandowski), ale też dla „piątego” ewangelisty, czyli św. Pawła (Maciej Litkowski), który w dużej mierze stworzył chrześcijaństwo, oddzielając je od pnia religii żydowskiej – i przygotowują coś w rodzaju spektaklu dla odwiedzających „to miejsce” (możemy się domyślać, że chodzi o miejsce święte, miejsce kultu, Rzym, czy po prostu naszą przestrzeń wiary). Wszystkie chwyty, by nie rzec grepsy takiej formuły – reżyser impetyk i despota nierozumiejący go aktorzy – w tym gronie i Maria Magdalena (Magdalena Myszkowska), ich mrugnięcia do publiczności, że niby „przepraszamy za żenadę” – zaczynają szybko działać same przeciw sobie. Trudno chwilami odróżnić, co jest zakłopotaniem „aktorów” Łukasza ewangelisty (on tym kręci, czasem z reżyserki, spoza sceny), a co kłopotem rzeczywistych aktorów.

Najtrudniejsze zadanie ma Beata Zygarlicka, jako przypadkowa osoba – zatrudniona w owym teatrze (jako kto? – tajemnica! sprawdzą Państwo sami) – której narzucona zostaje rola Jezusa. Chciałoby się zawołać: mój Boże, jak to grać!? Żeby nie urazić nikogo, ale żeby jednak… porazić charyzmą kreowanej postaci. Zygarlicka jest w tej roli i łagodna, i bezpośrednia, zwyczajna i prosta, ale z czasem niezwykła, uduchowiona; nie czujemy zażenowania, kiedy w jednej z ostatnich scen udziela nam – w sposób, w jaki przedstawiają to ewangelie – komunii z chleba i oliwy.

Broni też swojej roli Michał Lewandowski jako Judasz. Może i dlatego, że tylko on, jego Judasz – pomijając postać „Jezusa” – mówi serio, o czymś, co boli nie tylko jego, ale powinno też nas. Zdrada jest przecież doświadczeniem wspólnym – nie tylko kulturowo – tym bardziej wspólnym, im głośniej się do niej nie przyznajemy. Autorzy inscenizacji przedstawiają nam zresztą złożony (choć nienowy, także w filozofii Kościoła) portret Judasza, jako tego, bez którego nie byłoby możliwe Zbawienie.

Dwoistość Judasza – i roli, jaką w nim odegrał – to dramatyczna oś spektaklu, w którym się jednak gubi postać i rola św. Pawła, który zaczynał życie jako Szaweł, prześladowca pierwszych chrześcijan, a kończył jako apostoł apostołów. W Judaszawle przyznano mu dziwną rolę schizofrenika z globusem na głowie, manipulowanego przez uczestników spektaklu. Również i Tego Spektaklu, jakim bywa dziś religia.

Współczesność różnego rodzaju odniesień wyczytać można skądinąd z wielu fragmentów przedstawienia w Malarni, jako że oparto je na tekście na tyle żywym, że dopuszczającym improwizację. Nie zdziwmy się więc, jeśli usłyszymy fragmenty obwieszczenia polskiego Episkopatu w sprawie pedofilii w Kościele. Niektóre gesty postaci mają też znaczenie tyleż symboliczne, co publicystyczne. Ot, choćby odrzucenie papieskiego kapelusza, który znika wówczas w tajemniczym, z lekka obscenicznym, a może po prostu wieloznacznym otworze scenografii. Zdjęcie masek? Abdykacja dogmatu na rzecz prawdziwej wiary?

Judaszaweł to odważne, wielo(może zbyt wielo)wątkowe przedstawienie dla ludzi, którzy cenią takie pytania. Chwilami intrygujące, chwilami ładnie pokazane (ikoniczne sceny lektury Ewangelii). Szkoda, że teatralnym kształtem niedorównujące ideom zawartym w pomyśle. Bardzo bym jednak chciał, żeby żyło, rozmawiało z widzem. Kto wie, może jego improwizacyjna formuła ułatwi z czasem takie relacje.

Już dziś jednak cieszy mnie coś innego. Oto spektakl, który w wielu miastach byłby może powodem skandalu – bardziej pewnie politycznego niż religijnego czy kulturalnego – w Szczecinie przyjmowany jest tak, jak sztuka tego rodzaju przyjmowana być powinna. Z ciekawością, ale bez szumu czy protestów, bez klimatu prowokacji. Zasługa to niewątpliwie Teatru Współczesnego, który tak swego widza ukształtować potrafił, ale chyba też i klimatu samego Szczecina. A więc, brawo my!

Ale są i wątpliwości. Bo czy nie znaczy to aby, że my, szczecinianie, jesteśmy chłodni emocjonalnie, obojętni wobec wyzwań współczesności, a zarówno kultura, jak i religia – zwłaszcza w upolitycznionym wydaniu – mało nas obchodzą? Czy może raczej – oby! – że umiemy się przyznać do Judaszawła w sobie? Nie wiem. Najlepiej sprawdźmy sami i zobaczmy to przedstawienie!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji