Artykuły

Domek z kart

Andrzej Zaorski debiutował jako reżyser czterdzieści lat temu — w Szczecinie — Skizem Zapolskiej. Popularny aktor scen warszawskich i kabaretu zawsze czuł się znakomicie w repertuarze komediowym, nic dziwnego, że na swój jubileusz wrócił do Skiza akurat, a sympatycznie, iż uczynił to właśnie w Teatrze Polskim, na którego deskach zaczynał reżyserską drogę.

Żeby jednak było ciekawiej, przygotował autorską wersję lubianej przez teatry sztuki, musical Zamek na piasku. Ile jest Zapolskiej w tej przeróbce? Pytany odpowiedział z uśmiechem: „fifty-fifty”. Cóż, z wagą w ręku się tego nie sprawdzi, ale biorąc ogólnie: ze Skiza wziął Zaorski intrygę, postaci, sporo dialogów, choć w sumie napisał tę komedię na nowo.

Na dodatek wzbogacił ją o wiele piosenek komentujących sceniczne wydarzenia. Bo sztukę Zapolskiej wziął w cudzysłów, proponując widzowi zabawę z konwencją. Co w przypadku Skiza o tyle możliwe, że i Zapolska pisała go — w 1909 r. — jako komedię świadomą gry schematami: dwie pary, miłosne podchody i rejterady, wiek dojrzały kontra młodość.

Rzecz w tym, że spróbował nadać owej zabawie ton dramatyczny, i ukrytą u Zapolskiej, a wywiedzioną z Musseta refleksję, że „nie igra się z miłością”, wzmocnił nutą patriotyczno-obrachunkową. 

Choć na to, że tak będzie, początkowo i dość długo nie wskazuje wiele. Owszem, jest rok 1939, burza na letnim niebie grzmi i nadciąga, a z paru kwestii dowiadujemy się, że właśnie wybuchła wojna, ale nie ma co się martwić, bo Anglia i Francja też ją Niemcom wypowiedziały. Bohaterowie Zamku… romansują więc jakby nigdy nic, tak że i widzowie o wojnie w tle zapominają.

Można by to uznać za atut spektaklu, zaskakująca puenta pobudza do refleksji. Tym razem jednak tak nie jest. Zamek… — przeniesiony nagle z gruntu komedii na pole dramatu, ba! tragedii, po prostu się rozpada. Wiem, taki już los zamków na piasku. Tyle że intencje zawarte w tytule mają się nijak do efektów.

Bo nim zamek budowany na Zapolskiej się rozpadnie, wygląda tak lekko i umownie, że nie tylko trudno się domyślić jego patetyczno-tragicznego zakończenia, ale i brać poważnie teatralną konwencję, która to miałaby nadać mu inny wymiar. Tymczasem — powiedzmy od razu — w finale na scenę brutalnie wkracza wojna, trup się ściele, a Polska ginie!

Bez żadnych już umowności i unoszącej się wokół aury zabawy. Działanie przez szok? Rzekłbym raczej: działanie nie fair. Nie tyle wobec widza, co wobec teatralnej estetyki.

Gdybyż jeszcze ta burza zza kulisy powodowała jakieś drobne przesunięcia stylistyczne, gdybyż na chwilę rozświetliły ją błyskawice powagi! A tu odwrotnie. Niemal całe przedstawienie toczy się jak u Zapolskiej, bawią się nie tylko bohaterowie Zamku…, ale i jego realizatorzy.

Zaorski co jakiś czas daje nam do zrozumienia: uwaga, jesteśmy w teatrze! A że obsadził się w specjalnie dla siebie pomyślanej roli kamerdynera Maurycego — prawie niemej, za to wszechobecnej — ma ku temu okazje. Światło nad sceną rozjaśnia się na strzelenie przezeń palcami, za to udający antyk kandelabr zapala się niechętnie, na co Maurycy reaguje wzdychając: „Made in China!”.

Akcja zda się płynąć tradycyjnym nurtem. Można by rzec: Prutu. Bo rzecz dzieje się nad rzeką Prut na Podolu. Do wiejskiej posiadłości młodego małżeństwa Kota (Filip Cembala) i Muszki (Marta Uszko) przyjeżdża para doświadczona we wspólnym stadle (aż do wzajemnego znużenia) — hrabia Tolo (Sławomir Kołakowski) i Lulu (Olga Adamska). Krzyżujące się relacje tej czwórki, jak w kartach, do których nawiązała tytułem Zapolska, stają się grą na atuty i blotki; młodość kusi dojrzałość, dojrzałość przyciąga młodość. Iskrzy od erotycznych napięć, a monotonia wiejskiego życia znika w gorączce intryg.

Kiedy jednak dochodzi do spełnienia — pomińmy jego stopień — i pary zmieniają partnerów — miłosna euforia obnaża nie tylko żądze i marzenia, a i niewesołe ograniczenia rzeczywistości; zaczynając od obyczajowego konwenansu, a kończąc na zdrowiu.

W komediowej części Zamku… ukazano to na ogół z wdziękiem, piosenki okraszają akcję, aktorzy grają „szeroko”, bo humor bywa niewyszukany (na co zżyma się nawet… hrabia Tolo), ale starają się mieścić w konwencji. Trafiają w nią częściej Adamska i Kołakowski. Lulu jest tu damą i trzpiotką, pokrywającą „doświadczeniem” lęki związane z wiekiem. Tolo to starzejący się lowelas, pozer, przy bliższym poznaniu safanduła, lecz Kołakowski stara się łagodzić karykaturalny rys postaci. Mimo to trudno nie oprzeć się wrażeniu, że oboje — skazani na schematy i farsę — gubią gdzieś psychologiczne bogactwo tych ról.

Uszko (Lulu) i Cembala (Kot) mają do zagrania mniej, i trudniej im odnaleźć się w psychice bohaterów, ukazanych zresztą (przez Zaorskiego, nie Zapolską!) powierzchownie i niekonsekwentnie.

Dlatego Lulu przekonuje bardziej jako prowincjonalna gąska niż jako przebudzona przez Kobiecość, a Kot — wiejski Panek, rubaszny, budzący sympatię mimo swego prostactwa, też jest ciekawszy niż jako zauroczony kobiecością Samiec. Na dodatek narzucony tej postaci kresowy akcent ciąży Cembali, wydaje się przyklejony do języka postaci. A przecież, jeśli już bawimy się konwencją, można było śmiało i z podolskiego (?) zaśpiewu pożartować. Gdyby reżyser od razu ujął go w cudzysłów, i Kostia mówił był na przemian to z akcentem, to bez niego, publiczność bawiłaby się może i lepiej.

No tak, tyle że w finale czeka ją wojenne bum! Nie pierwsza to więc niekonsekwencja spektaklu, który zda się ulepszać dobre, odbierając komedii atuty oryginału, a podrzucając zbędne przesłania.

Zapolska kpiła w Skizie z erotycznych konwencji epoki, robiła to jednak delikatniej niż w innych swoich sztukach; np. w skonstruowanych podobnie Ich czworo. Żartowała z aspiracji podstarzałego małżeństwa oraz pustoty i uczuciowej niewiedzy młodszej pary. Ale trochę całą czwórkę usprawiedliwiała, znajdując w ich konfrontacji nauczkę dla obu stron i ożywczy wiaterek dla skrzydeł Amora. Spoza śmiechu przeziera zresztą jej smutek. Nasze miłosne gry i zabawy, zdaje się mówić, to tylko cień prawdziwych uczuć.

Zaorski uznał, że Skiz jest zbyt błahy, by wracać doń ot tak. Zwłaszcza gdy ma się w pamięci, co się zdarzyło w epoce „po Zapolskiej”. Tym bardziej jednak dziwi, że aby udramatycznić Skiza, najpierw go… zbanalizował. To, co u Zapolskiej jest psychologiczną komedią, u niego zmienia się w farsę. Owszem, wzbogaconą piosenkami, w których słychać gry i zabawy literackie, będące mrugnięciem oka, byśmy tego wszystkiego nie traktowali zbyt serio; no, ale właśnie…

Oto po serii romansowych ataków i odwrotów oraz refrenów, ciepło sobie dworujących z narodowej Cepelii (akurat tu znać humor i smak autora, co słychać choćby w wersie: „Jacek zalewa Robaka Soplicą”) dostajemy prosto w serce… 17 września 1939 roku! Sowieci wkraczają. Rodzime sielanki i swawole kończą się jak uciął, i to dosłownie, bo zaczyna się rzeź. Ukazana na scenie. Kresowy The End.

Ukraińscy chłopi, forpoczta Armii Czerwonej (zza sceny płynie pieśń: „Stawaj, strana ogromnaja, stawaj na smiertnyj boj!”), strzelają, mordują, odzierają z butów, wynoszą ze dworu wszelkie dobra… Znacie Państwo?, no to oglądajcie. Niestety, tym razem w wersji musicalowej. A czy można traktować serio scenę, w której umierający od ran Konstanty (cóż z tego, że twórca spektaklu nas i jego ostrzegał: nie krzycz Kostia na Rusinów „Ty ukraińska mordo!”, nie pomiataj Żydem!) złożony u stóp pianina i na łonie Muszki, „panny z polskiego dworu”, śpiewa o nagłym i okrutnym końcu tego świata?

Doceniam, że Zaorski w formie przystępnej dla publiczności spróbował jej powiedzieć mniej więcej to, co swego czasu Wajda w filmie Lotna. Świat się walił, a wy się bawiliście, kraj płonął, a wy mieliście w głowie flirty i przebieranki! Tyle że umieścił te gorzkie przesłanie w złym kontekście — Skiz nie jest sztuką, która nadawałby się do takich refleksji. Nie pomógł też przesłaniu wybrzmieć stosownie do jego wagi, przeciwnie — w tej formie brzmi ono niepoważnie.

Gdybym miał zresztą przywoływać inne filmowe podobieństwa, wskazałbym na Domek z kart (tytułowa zbieżność z Zamkiem na piasku nieprzypadkowa) z roku 1954; film ów, nakręcony na podstawie dramatu Zegadłowicza — ukazywał przedwojenne dwory i salony podobnie. Ale wpisywał się w socrealistyczną wizję historii, miał być szyderstwem i oskarżeniem wymierzonym w II Rzeczpospolitą i tzw. sanację.

A przecież Zaorski był daleki od tego typu zamiarów.

Dlatego powiem tak: lepiej by zrobił, wystawiając raz jeszcze i po prostu Skiza. I mówię to bez złośliwości, zwłaszcza że zawsze ceniłem warsztat i komediowy zmysł Andrzeja Zaorskiego.

A Zamek...? Będzie się pewnie podobać publiczności. Acz sądzę, że odrzuci ona patriotyczno-dramatyczną osnowę, skupiając się na miłosnych igraszkach.

I po co to było jej utrudniać?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji