Artykuły

Diabeł w naszym domu

Do zacnego domu Orgona wprowadza się Tartuffe, ostentacyjnie religijny i pełen frazesów nieznajomy, by w krótkim czasie zapanować nad gospodarzem. Mimo iż bigoteria, którą prezentuje, wydaje się być oczywista. A gdy jego fałsz wyjdzie w końcu na jaw, nie zawaha się wykorzystać swą pozycję do cynicznej zdrady, przejmuje dom i stara się zniszczyć życie jego mieszkańców.

Mogłoby się wydawać, że Świętoszek to przykład klasyki tak aktualnej, że powinna być w naszym teatrze naprawdę żywa. I rzeczywiście, od kilku lat nie ma sezonu, by jego inscenizacja nie pojawiła się na którejś ze scen.

W roku ubiegłym premierę miał w krakowskim Teatrze Ludowym, rok wcześniej u Jaracza w Olsztynie, a jeszcze wcześniej pokazał go wrocławski Teatr Mały. Tylko czy to naprawdę tak wiele, zważywszy na okoliczności, czyli hipokryzję (nie tylko religijną!), która jest naczelnym tematem gorzkiej komedii sprzed wieków, a tak mocno wpisała się w naszą codzienność? Znamienne zresztą, że – może z wyjątkiem olsztyńskiej inscenizacji Michała Kotańskiego – były to przedstawienia niezbyt udane, no i z dala od centrów kultury. A nawet kiedy w roku 2013 słynny Jacques Lassalle wystawił Świętoszka w Teatrze Narodowym więcej mówiło się o rolach Wojciecha Malajkata (Tartuffe) i Jerzego Radziwiłłowicza (Orgon) niż o samym spektaklu.

Choćby dlatego premiera Świętoszka w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym powinna być zauważona i doceniona. Dobrze rokował już zresztą fakt, że reżyserii spektaklu podjął się Paweł Szkotak, twórca uznany, ale nie zastygły w swoim warsztacie, na dodatek z doświadczeniem bogatym i różnorodnym (założył i prowadził znany i ceniony Teatr Biuro Podróży, a w latach 2003-2015 kierował z powodzeniem Teatrem Polskim w Poznaniu).

Szkotak nie uległ kuszącej oczywistości, by aktualność Świętoszka podkreślić – jak uczynił to Kotański w Olsztynie – współczesnością scenerii i kostiumu. W Teatrze im. Jaracza rzecz działa się na typowym, polskim blokowisku. W Bałtyckim unika się takiej dosłowności; akcentując nie tyle aktualność, co uniwersalność Moliera. Kostiumy są mieszanką tradycji (peruki), konwencji (strój pokojówki Doryny, podomka Elwiry) i współczesności (garnitur Orgona), a scena to przestrzeń surowa, bez odniesień do epoki, za to nad nią unosi się klasycznie drapowana kurtyna.

Jest ona zresztą najważniejszym elementem skromnej scenografii, jako że głównym założeniem Szkotaka jest wystawienie Świętoszka jako teatru w teatrze. Spektakl ma formułę opery kameralnej (aktorzy śpiewają rzadko, za to w manierze opery – z gestem, obok fabuły), do której zostajemy wprowadzeni prologiem, i która domyka się już poza tekstem sztuki.

Można by rzec, iż jest to klamra podwójna, bo mamy tu do czynienia zarówno z przedstawieniem, które Molier ukazuje Królowi, by zyskać jego zgodę na granie Świętoszka (tak zresztą było), jak i spektaklem, w którym Molier i Król sami są tylko figurami rzeczywistości.

Moliera gra Wojciech Rogowski, który – bez zmiany kostiumu – wciela się potem w rolę Orgona; Król to mała lalka – marionetka – animowana przez Michała Karwowskiego. Typowa relacja – wielomówny Artysta u stóp milczącej Władzy – nabiera dodatkowych podtekstów. Bo niema kukiełka Króla ma twarz dziwnie podobną do Prezesa rządzącej dziś partii. Ale ten pozornie trywialny zabieg nie jest publicystyczną zagrywką, z sugestią: uwaga, wszystkim i tak rządzi Jarosław.

Jako że gra to piętrowa; przecież i Król pociągany jest tu za sznurki. Ale sednem interpretacji Szkotaka jest myśl głębsza: wszyscy jesteśmy figurami gry, toczącej się z naszym udziałem, niezależnie od nas, choć przez nas także. Gry, w której rola reżysera, aktora, ale i widza jest umowna, a na pewno zmienna (wymienna). Bo czy na pewno jesteśmy tylko bezpieczną publicznością spektaklu czy raczej postaciami na scenie? Czy manipulując innymi – przekonani, że nimi władamy – sami nie jesteśmy aby częścią tragifarsy?

Można by zapytać, czy to pesymistyczny determinizm czy tylko głos w politycznej dyskusji o naszym kraju. Paweł Szkotak nie stawia jednak tej kwestii w centrum swej opowieści o Tartuffie. Ale może dlatego jego Świętoszek nie wybrzmiewa tak mocno, jak by mógł. I choć intryguje, pozostawia widza nieco chłodnym, zdystansowanym obserwatorem upadku domu Orgona.

A przecież, że ośmielę się to zasugerować wprost, ten dom to dzisiejsza Polska. Nie bez kozery Orgon nosi w teczce – i stawia na stoliku przed sobą, nawet gdy je zupę – mały model Sejmu z biało-czerwoną chorągiewką na dachu.

Kiedy więc kurtyna opada – choć postaci spektaklu próbują w tym przeszkodzić, dźwigając ją nad sobą, niby sklepienie walącego się domu – liczy się nie dedykowany Królowi happy end (klęska Tartuffa), ile współudział w katastrofie spadającej na nas wszystkich.

To zmaganie z kurtyną towarzyszy zresztą przedstawieniu już wcześniej; równolegle z innymi próbami „odmowy uczestnictwa”, wyjścia poza rolę. Stąd sceny, w których aktorzy zdejmują peruki i grają jakby obok swych postaci. Patrz: mocny duet Tartuffa (Leszek Andrzej Czerwiński) i Elwiry (Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska), gdy oboje – siedząc razem na kanapie – wygłaszają swe kwestie niby-monologi, prawie bez emocji, unikając bezpośredniego kontaktu. W półmroku odrealnionym muzyką. Co paradoksalnie wyostrza obraz erotycznie i psychologicznie.

Jest w tej pozornie statycznej scenie wewnętrzna energia, której trochę brak całemu przedstawieniu. Granemu jakby po wierzchu, bywa że z przesadnym podkreśleniem konwencji. Dotyczy to też, niestety, samego Tartuffa, którego spektakl najbardziej odczłowiecza. Jego maska – kredowy makijaż, który noszą też inne postaci – nie bez kozery jest najmocniej podkreślona.

Rozumiem, że właśnie taki Tartuffe – bardziej zło, które sami wyzwalamy, niż jeden z nas – był wpisany w inscenizację, ale właśnie taki osłabia jej wymowę. Staje się znakiem, figurą, niezbyt w sumie groźną, bo zewnętrzną; i łatwo się go wyprzeć. A przecież drzemie on w każdym z nas. Ulepiony z obłudy, żądzy władzy, pragnienia dominacji.

Szkoda, że o takim Tartuffie przedstawienie mówi przez to mniej. Choć – powtórzę – jest spektaklem skłaniającym do refleksji, przemyślanym w każdym szczególe. No, może nie w każdym… Już w pierwszej scenie w domu Orgona pojawia się skórka od banana – schowana zaraz pod dywan. I odnajdywana tam raz po raz w dalszych scenach. Można by więc sądzić, że zgodnie z teorią Czechowa, który pisał, że strzelba w pierwszym akcie musi wystrzelić w ostatnim, na tej skórce – symbolu ukrytego brudu – ktoś się wreszcie pośliźnie. Niestety, skórka gdzieś przepada bez puenty… Oby nie przepadło przedstawienie, będące wartym uwagi sygnałem, że koszaliński teatr to scena odważna, potrafiąca z klasyki uczynić interesującą i współczesną wypowiedź artystyczną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji