Artykuły

Krwawy karnawał

Zaczyna się jak polityczny thriller. Otwierają się gwałtownie drzwi od foyer i ku scenie, idąc wzdłuż rzędów widowni, wkracza mąż w długim płaszczu, wołając ku publiczności: „Przeklinaj ze mną – oni klątwy warci. Bogdaj doznali, co pomor i głody!”. To Pustelnik (Zdzisław Derebecki) – ale tu widzimy go tym, kim jest naprawdę: królem Popielem, który właśnie utracił swe królestwo.

Jednak ten dynamiczny początek wprowadza nas po chwili w scenę zaskakująco umowną – głównym elementem scenografii są… cztery palmy. Wyzywająco sztuczne. Jak ta plastikowa na warszawskim rondzie de Gaulle’a. I podświetlone srebrzyście jak dekoracja z upozowanego egzotycznie nocnego lokalu.

Balladyna w reżyserii Krzysztofa Galosa to przedstawienie zbudowane z kontrastów. Na pozór dość tradycyjne, porządnie lekturowe, ale w istocie grające tekstem Słowackiego. Nie w kontrze jednak; przeciwnie – wydobywające z niego rzeczywisty rdzeń. Przewrotną ironię, która z dramatu o zbrodni i karze czyni historyczną groteskę, uniwersalną przypowieść o władzy. Wyostrzoną publicystycznie, by zabrzmiała jak głos w dyskusji o Polsce tu i teraz.

Formułę na taką interpretację Balladyny znalazł Galos w karnawale. Staropolskich zapustach. Których istotą była nie tylko zabawa, ale i wyzwolone namiętności. Maski i przebieranki, gry i błazenada, a zarazem inscenizacje w stylu „z chłopa król”, podszyte duchem rewolty. Karnawał bowiem to święto wolności, lecz tej, którą włada burzenie, okrucieństwo i bezkarność.

Taką Polskę – ukazaną przez Słowackiego w epoce legendarnych walk o stołeczne Gniezno – ale właśnie ponadczasową (czego znakiem m.in. kostiumy – niekiedy nawiązujące do tradycyjnej rekwizytorni, ale na ogół umowne: władcy mają garnitury i galowe mundury, damy – suknie, a rycerzom do twarzy w czarnej skórze, sama zaś Balladyna na czas wojny też wdziewa spodnie moro) – stawia nam Galos przed oczami jako lustro. Zwierciadło współczesności, w której „walka o tron” nie ma żadnych reguł, a frazes polityczny oraz fałszywe idee idą ze sobą w zawody o pierwszeństwo – w zakłamanych mediach i życiu codziennym.

Tej współczesności, której tandetne symbole to właśnie owe sztuczne palmy – śmieszny wizerunek naszych tęsknot – ale też atrybuty dnia bardzo powszedniego: swoją koronę – ocaloną w ucieczce – przechowuje Popiel w plastikowej reklamówce taniego marketu. Bo też kraj, nad którym władzę utracił, jest właśnie takim konglomeratem wzniosłości i pospolitości. Wysokich aspiracji i przyziemnej wegetacji. Dodajmy tu, że aspiracje są w nich namiętnością sprawujących władzę i dążących do władzy, natomiast lud bywa na ogół przedmiotem – narzędziem – owej bezwzględnej rozgrywki.

Taką też Balladynę (Beata Niedziela) ukazuje nam koszalińskie przedstawienie. To reprezentantka ludu – chciałoby się rzec: suwerena – lecząca swoje, więc i ludu rany – zbrodnią i nieprawością. Jej odwaga i determinacja nie potrzebują już idei, którą posługują się namaszczeni władcy. Ale ceną za tych idei – a więc i pozorów – odrzucenie stać się musi utrata samej siebie. Utrata, której śmierć jest tylko teatralnym znakiem i umowną metaforą.

Z ludu jest również Grabiec (Marcin Borchardt) – chłopak „z miasta”, które już nie chce być wsią – ale pozostaje, niestety, wiochą – ubrany po rapersku, strojny w czapeczkę z daszkiem i złoty łańcuch – marzący o tym, żeby być Kimś, kto ma władzę nad innymi, i dla tego mirażu odrzucający nawet proponowane mu role z narodowego panteonu (Bartosza Głowackiego, warszawskiego powstańca, bohatera „Solidarności”).

Myliłby się jednak ten, kto z powyższego wnosiłby, że spektakl Galosa to doraźna agitka pod socjologiczną tezę. Jawnych dotknięć rzeczywistości niewiele w nim w sumie, a tekst Słowackiego podany jest dosyć tradycyjnie. Owszem, niekiedy i w żartobliwej stylizacji na współczesność – jedną ze swych kwestii wypowiada Grabiec… rapując – na ogół jednak odnieść można wrażenie, iż reżyser nie do końca jest przekonany, czy taka droga doprowadzi go do celu, jakim ma być opowieść o „polskiej duszy”.

Nie przepadam za dosłownym, publicystycznym teatrem żerującym na klasycznym dramacie (modny to dziś skądinąd nurt), ale może szkoda, że inscenizacja jest pod tym względem wstrzemięźliwa, bo ukryte w niej znaki współczesności gubią się gdzieś w natłoku klasyki, tu i ówdzie ujętej na dodatek w cudzysłów – zupełnie „odklejona” od spektaklu jest np. postać Filona (Artur Czerwiński), ubranego – czy raczej… rozebranego – jak antyczny posąg. Co sprawia, że ziarno spektaklu nie jest do wyłuskania proste. Zwłaszcza że nałożona nań barwna, karnawałowa łupinka – pojawiająca się zresztą jako klasyczna maska – „wenecki” element niektórych kostiumów (Chochlika – Piotr Krótki, Skierki – Katarzyna Ulicka-Pyda, potem także i Grabca w królewskich szatach) – dezorientuje widza, piętrząc i mieszając sens oraz aluzje.

Tym bardziej że postać Balladyny potraktowana została w przedstawieniu niezwykle serio. Beata Niedziela gra ją „po szekspirowsku” (wiadomo, sztuka Słowackiego to swego rodzaju pastisz dzieł autora Hamleta) – ciekawie, z psychologicznym nerwem, próbując odkryć przed nami mroczne racje i dylematy swej bohaterki. Co jednak zderza się z umownością całej opowieści, czyniąc dramat ambitnej morderczyni trochę koturnowym i sztucznym.

W efekcie centralną postacią dramatu staje się Goplana (Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska) – figura rodem z popkulturowego horroru i fantasy – których to nurtów był Słowacki, jak widać, dowcipnym prekursorem. To jej mityczny świat – walący się w gruzy wraz z władztwem Popielidów, krainą wiary i zasad, które prawa boskie czyniły prawem ludzi – wydaje się być dotknięty najdotkliwszym kataklizmem. A jego upadek – początkiem upadku świata w ogóle.

Czy taka jest istota Balladyny w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym? Jeżeli tak, nie do końca chyba udało się ją wyrazić. Co nie zmienia faktu, że to świetnie oprawione przedstawienie (brawa dla Katarzyny Paciorek) ogląda się dobrze i że budzi ono refleksje żywe, niepokojące.

W finale – będącym klamrą, która łączy koniec z ustanowionym przez reżysera, innym niż w tekście Słowackiego, początkiem (wejście Popiela) – ironiczny dystans do romantycznej puenty (śmierć Balladyny od pioruna jako słuszna kara za grzechy) nabiera bowiem dodatkowych znaczeń. Oto Wawel, dziejopis (Zdzisław Derebecki) – nie tylko podaje w wątpliwość to co stało się na scenie, ale też wygłasza do publiczności ponurą przestrogę. W świecie bez moralności sprawiedliwość to fikcja. Spodziewajmy się więc, że krwawy karnawał potrwa jeszcze. I będziemy mieli w nim swój udział.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji