Wajda w teatrze
Andrzej Wajda pracuje również w teatrze. Na Wybrzeżu reżyserował {#re#6325}"Kapelusz pełen deszczu"{/#} i {#re#31164}"Hamleta"{/#}, w warszawskim Ateneum {#re#17718}"Dwoje na huśtawce"{/#}, w Krakowie - {#re#14468}"Wesele"{/#}, w warszawskim Teatrze Współczesnym {#re#17214}"Play Strindberg"{/#}. Najnowszym przedstawieniem reżyserowanym przez Andrzeja Wajdę są "Biesy" według {#au#199}Dostojewskiego{/#} w Teatrze Starym w Krakowie. Odwiedzając reżysera, szukaliśmy odpowiedzi na pytanie: jakiego nowego doświadczenia oczekuje reżyser filmowy od teatru?
Scenę wypełnia po brzegi rozdeptane, szare błoto. Nad horyzontem ogromne, blade niebo, zasnute mglistymi obłokami. Za chwilę, kiedy skończy się prolog, czarni, milczący pomocnicy wniosą w ten pejzaż pełen powietrza - chociaż powstał z tektury i płótna - garnitur mebli z zeszłowiecznego salonu. Wdowa po generale Barbara Pietrowna, matka świetnego, acz wiodącego nieco dwuznaczną egzystencję młodzieńca, Mikołaja Stawrogina, posadzi na złoconej kanapce matkę dziewczyny, którą podobno interesuje się Mikołaj. Ale na razie zaczyna się prolog. Na krześle siedzi samotny Stawrogin (Jan Nowicki), w doskonale skrojonym czarnym surducie, błyskający uśmiechem, kiedy się tego najmniej spodziewamy, i zaczyna swoje wyznania. Jego słowom towarzyszy stukot maszyny do pisania, zatrzymujący się wtedy, kiedy i on milknie. Wyznanie, zeznanie? "Ja, Mikołaj Stawrogin, mieszkałem w Petersburgu przy ulicy..."
WAJDA: - Nie, nie mam kompleksu teatru. Reżyserowałem już kilka sztuk, które nawet odniosły sukces. Kiedy zwracam się w tę stronę, robię to z prawdziwej potrzeby. Dobrze jest przez kilka miesięcy żyć życiem wielkiego dzieła literackiego. To, czego się w ten sposób uczę, jest mi potrzebne w całej pracy. Z Dostojewskiego bierze się ważki nurt literatury dwudziestowiecznej, trzeba zbliżać się do tego źródła. Pisarstwu Dostojewskiego zawdzięczam najistotniejszą część moich pojęć o świecie: zrozumienie, że człowiek jest jednocześnie indywidualnością i istotą społeczną, że łączy się z innymi, ale nie rezygnuje ze swojej odrębności. Oczywiście, można osiągnąć podobny rezultat, reżyserując film. Ale czy mogę przenieść na ekran "Biesy"?
Stawrogin skończył swoje wyznanie o zawinionej przez niego hańbie i śmierci dziecka. Patrzy na widownię, jakby jeszcze na coś czekał. Z któregoś rzędu podnosi się siwy mężczyzna (Kazimierz Fabisiak - zmarł na dwa dni przed wyznaczoną datą premiery) z krzyżem zawieszonym na piersi. Nie wierzy. Nie w postępek Stawrogina; nie wierzy, by człowiek mógł odczuwać taką obojętność wobec zła, które sam czyni. W końcu uczynki nie są ważne, najważniejsza jest skrucha... Jak ma się zachować Stawrogin, kiedy padają pierwsze słowa? "Jest pan szczęśliwy - woła Wajda - że ktoś z widowni się odezwał, przecież czeka pan na to, chce pan, żeby ktoś dał się sprowokować. To powinno być tak oburzające i obrzydliwe, że w końcu powinien zareagować ktoś z widzów". Stary człowiek dotarł już na scenę. Stoi teraz przed Stawnoginem i ciągnie swoje rozważania o naturze ludzkiej. Jak ma słuchać Stawrogin? "Niech pan odwróci krzesło tyłem do widowni - mówi reżyser - ale popatruje na nią przez ramię. Zanim pan powie: dziwię się, ze ojciec tak wstrętnie myśli o ludziach - niech się pan przyjrzy komuś uważnie. Drwi pan nie tyle z powodu tego starego człowieka, ile z publiczności. Niech jej pan pozwoli się zorientować, że tu gra się przeciwko niej..."
- Tak, w adaptacji {#au#321}Camusa{/#}, według której przygotowujemy przedstawienie, ta scena jest epilogiem. Przeniosłem ją na początek. Sądzę, że każdy spektakl musi się zaczynać od czegoś w rodzaju trzęsienia ziemi. Chodziło mi także o przezwyciężenie pewnego bezwładu, charakterystycznego dla każdej scenicznej przeróbki powieści, o podpowiedzenie widowni, czego się może spodziewać. Dokonaliśmy wielu zmian, posługując się jednocześnie scenariuszem Camusa i samą książką. Była to czysto filmowa metoda pracy, zakładaliśmy, że tekst jest propozycją. Nie trzymałem się wiernie propozycji Camusa, ponieważ napisał ją dla swoich aktorów i dla paryskiej publiczności. Tymczasem w "Biesach" pociągała mnie przede wszystkim wspaniała galeria postaci. Wydaje mi się, że dramat tych ludzi, uchwyconych przez Dostojewskiego w momencie straszliwego skurczu i szaleństwa, jest dla książki istotniejszy niż konstatacje natury intelektualnej, jakie można zbudować na jej kanwie. Publiczność przychodzi do teatru, żeby coś zobaczyć, a nie po to, by uczestniczyć w spekulacjach myślowych.
Rozmowa między Stawroginem a siwowłosym mężczyzną dobiega końca. Stawrogin z promiennym uśmiechem zbliża się do starca, schyla głowę, by pocałować go w policzek - i gryzie go mocno w ucho. Jeszcze chwila - i pada. W swoim nieskazitelnym surducie tarza się w błocie sceny u stóp starego człowieka. Atak "wielkiej choroby", na którą cierpiał sam Dostojewski...
- Postacie Dostojewskiego, zbudowane z wielu pierwowzorów, są pełne niekonsekwencji, sprzecznych namiętności. Dla aktora to ogromna szansa ukazania złożoności ludzkiej, ale to bardzo trudne. Ideałem byłoby przedstawienie, które pokazywałoby to, co jest właściwą akcją książki: ów, wzięty z motta "Biesów", bieg ku brzegowi morza stada świń, w które wcieliły się wygnane z opętanego złe duchy. Takie właśnie powinno być na scenie tempo całego spektaklu - zadyszane i oszalałe.
Ostatnia przed premierą próba kluczowej sceny. W mieszczańskim salonie zgromadzili się goście. Na pozór imieniny pana domu, w rzeczywistości - tajne zebranie. Po jednej stronie stołu - Stawrogin i Wierchowieński (Wojciech Pszoniak); ukryty inspirator wydarzeń i ich organizator, żądny władzy szaleniec. Po drugiej - kwiat liberalnego mieszczaństwa, panowie, parę pań, młodzież. Na początku krótkie spięcie światopoglądowe, potem dłuższe zamieszanie proceduralne, wreszcie absurdalna dysputa programowa. Liberałowie się kłócą, Wierchowieńsm obcina paznokcie, Stawrogin grzecznie się uśmiecha. Za chwilę Wierchowieński odłoży nożyczki i wkroczy do akcji. Przepyta ich po kolei, czy są rzeczywiście tacy postępowi, jak im się wydaje; postawi ich przed koniecznością zabójstwa, które nazwie politycznym, a oni ze strachu przed tym, że nie są dość "postępowi" odpowiedzą: "tak". Wszyscy, poza nim i Stawroginem, wyjdą stąd scementowani lękiem, ogłupieni demagogią, związani na śmierć i życie.
- Chciałem wydobyć z tej sceny obraz przeistaczania się owych mieszczańskich "liberałów" w ludzi skrajnie nietolerancyjnych. Z postępowców, walczących we własnym przekonaniu o wzniosłe idee, ześlizgują się błyskawicznie w przemoc i zbrodnię. Ważnymi świadkami wydarzeń, chociaż nie biorą w nich udziału, będą w tej scenie, podobnie jak i w innych, ubrani na czarno pomocnicy, wnoszący przy otwartej kurtynie meble i rekwizyty. Nie odchodzą, patrzą, czekają na coś. Wiodą jakby własne życie, tworzą inny świat, otaczający aktorów. Przyszedł mi ten pomysł do głowy, kiedy oglądałem japoński teatr lalek Bunraku; animatorzy kryją się za lalkami, a jednocześnie widać ich na scenie. W moim przedstawieniu ci czarni - to nie "biesy", to byłoby za proste. Milczący świadkowie, obecni, oczekujący na to, co się stanie. Stopniowo z pomocników-posługaczy zmieniają się w siłę, która pod koniec wkroczy śmiało w akcję sztuki, pojawi się na scenie, żeby niemal zmusić aktorów do dokończenia tego dramatu.
Pod czarnym parasolem, szybko, gwałtownie, wyprostowany jak manekin, Stawrogin idzie z widowni w stronę sceny. Naprzeciw toczy się na zgiętych nogach Fiedika-katorżnik (Kazimierz Kaczor) w wielkim kożuchu, z nożem w kieszeni. Spotykają się na moście. "Znasz mnie?" "Pan Stawnogin". "Rozmowa musi być charakterystyczna - mówi Wajda. - Fiedka najpierw ględzi, żeby zagadać, potem się podlizuje, wreszcie próbuje Stawrogina podejść. To nie jest spotkanie dwóch dżentelmenów, to targ o płatne zabójstwo!" Próbują znowu.
Dasza (Maria Rabczyńska), w białej spódnicy i w pensjonarskiej, granatowej bluzce, wbiega do pokoju Stawrogina. "Wczoraj na moście Fiedka-katorżnik zaofiarował się, że zabije moją żonę. Dałem mu trzy ruble, a on pomyślał, że to zadatek". Dasza przez chwilę nie dowierza, wreszcie rzuca się Stawroginowi na szyję. Wybuch złego śmiechu, takiego samego u obojga. Gwałtowny pocałunek.
Stawrogin cicho wchodzi do pokoju i staje nad kanapą. Tu śpi Maria Timofiejewna (Izabella Olszewska), jego legalna żona, poślubiona dla złego żartu, nienormalna, kulawa. Otwiera oczy i widzi Stawrogina. Przeraźliwy krzyk. Stawnogin cofa się. Stoi nieporuszony...
- To właściwie nie jest sztuka teatralna, lecz kawał życia, odsłonięty przed widownią. Marzyło mi się, żeby to grać przez cały dzień; jedni widzowie przychodzą, inni wychodzą. Ale taki pomysł nie ma szans. Trzeba się zbudzić z marzeń; za kilka dni premiera, wkracza prawdziwe życie.