Artykuły

Przygoda z Fitzgeraldem

Znałem tę sztukę, kiedy jeszcze mało kto ją u nas znał. Wymądrzałem się na jej lemat dziewięć lat temu w „Dialogu”, gdy była po raz pierwszy w Polsce drukowana pod tytułem Ciepłe kluski, którym tłumaczka Małgorzata Semil zastąpiła rzeczywiście niefortunny, oryginalny tytuł: Jarzyna albo od prezydenta do listonosza. Wraz z nieżyjącym już Michałem Sprusińskim, fascynowaliśmy się wtedy twórczością Francisa Scotta Fitzgeralda. Wkrótce dołączył do nas Michał Roniker i wszyscy trzej mieliśmy zamiar napisania książki o tej niesłychanie bujnej postaci amerykańskiej literatury, tak charakterystycznej dla „epoki jazzu”. Przystąpiłem do tej zdrowej rywalizacji: tekst drukowany w „Dialogu” miał być rozdziałem poświęconym próbom dramaturgicznym autora Wielkiego Gatsby’ego. Dwaj Michałowie tymczasem, podczas swych amerykańskich wojaży, obierali dokumentację. Lecz kilka lat minęło i nasze niezależne od siebie plany, runęły na skutek okoliczności. Jednego Michała już nic ma, drugi tymczasem jest w Anglii, na placu boju pozostałem sam, chwilowo zniechęcony tym, że „Czytelnik” — może i słusznie, w końcu mam swoje nieodpowiedzialności — nie chciał ze mną podpisać umowy wydawniczej. Zdążyłem jeszcze zmieścić drugi rozdział proponowanej monografii w swojej książeczce Legendy nie umierają i na razie spasowałem, innym zajęciom oddany.

Jednak na dźwięk nazwiska „Fitzgerald” zawsze się ożywiam. I gdy wyczytałem w gazecie, iż Piotr Cieślak wystawił w Teatrze na Woli jego sztukę, pomknąłem bezzwłocznie na Kasprzaka. Wielki Jerry — to już kolejny polski tytuł tej nieszczęsnej Jarzyny (rozumiem, że wymyślony przez analogię do Wielkiego Gatsby’ego). Może nawet lepszy niż poprzedni, ja jednak bym prosił, żeby mnie nie mylić. Bo jadąc autobusem „105” z Piasków na Wolę („ja mam Ochotę na Wolę, a nie Wolę na Ochotę” — jak mawiał pewien warszawski taksówkarz), nie wiedziałem, co mnie czeka i po co jadę.

Ocenę przedstawienia pozostawiani osobom bardziej kompetentnym, nie moja to broszka — jakby powiedział Himilsbach. Fachowe recenzje teatralne nudzą mnie śmiertelnie, zwłaszcza od czasu, kiedy przestali pisać Puzyna i Flaszen. Teatr w ogóle — w swej masie co sezonowych przedstawień — mało mnie podnieca i wstępuję do tego przybytku raczej tytko wtedy, gdy mnie zaciągną lub gdy ma coś z tym wspólnego któryś z moich przyjaciół, albo wreszcie — snobizm! snobizm! — gdy fama każę być au courant. Spowiadam się teraz nie dlatego, by ujawniać swoje fobie czy upodobania, ale dlatego, żeby pobudzić kogoś do refleksji na temat, jaką rolę odgrywa teatr w ogóle w środowisku — w końcu — kulturalnym. Jest to rola niewielka. Teatr dawno przestał być czynnikiem „kulturotwórczym” i inspirującym żywe myślenie. Mówię o polskim teatrze w całości, nie o poszczególnych, niekiedy fascynujących przedstawieniach. W mojej generacji, młodych jeszcze do niedawna pisarzy, do teatru się nie chodziło. Odstręczała nas martwota tej instytucji. Do dziś zadziwiam niektórych ludzi, gdy mówię, iż wolę przeczytać dramat niż obejrzeć jego sceniczną wersję, nawet najdoskonalszą. Przyczyniło się do tego pewnie i to, że na lata teatralnej edukacji mojej generacji przypadł okres wzmożonych „popisów inscenizacyjnych” reżyserów i podreżyserów, dla których tekst pisarza stawał się tylko partyturą. Nie widzieliśmy więc większych intelektualnych pożytków z oglądania scen-ruchomych obrazów, przedstawień-happeningów i odczytywania nastroszonych teatralnych idejek. Nie nabrałem więc nawyku łażenia do teatru i całkiem mi z tym dobrze.

Ale Fltzgerald mnie zelektryzował. I obejrzałem przedstawienie jak Pan Bóg przykazał, trochę zabawne, trochę nijakie, takie sobie. Nie mogło być inne. Licząca już 62 lata sztuka Fitzgeralda do arcydzieł nie należy i nigdy nie należała. Kiedy została wystawiona po raz pierwszy w Atlantic City, padla po tygodniu. Krytyk John Farrer napisał wtedy, a był to sąd obiegowy, iż rzecz jest pełna wątpliwych walorów teatralnych i w istocie miał rację. Autor byt jednak jeszcze w wieku, kiedy nic można — pod obawą popełnienia kardynalnej i krzywdzącej omyłki — odsądzać kogoś od talentu, toteż krytycy ówcześni w gruncie rzeczy okazali sztuce więcej względów niż czytelnicy lat późniejszych. (Prawdę mówiąc zresztą, potem poszła w zapomnienie). 27-letniemu autorowi wybacza się wiele, zwłaszcza że w dwa lata później wyda on arcydzieło.

Minęło jednak ponad pół wieku, gdy niespodziewanie po nią sięgnięto. Trzeba wiedzieć, jaki był powód: afera Watergate. Rzecz ukazująca w farsowy sposób „prezydencki sen” przeciętnego Amerykanina, nabrała nowych znaczeń aktualnych. Poczęła korespondować ze współczesnością. Zaczęto odczytywać ją na nowo, wprowadzając — jak to się dzieje zawsze w takich przypadkach — swoistą „nadwyżkę” pożądanych przez publiczność, treści. Związanych oczywiście z kwestią sprawowania urzędu prezydenckiego oraz z jego obrazem w mentalności przeciętnego Amerykanina.

Nic minęło dziesięć lat i te treści znów wyparowały. Afera Watergate stała się historycznym wspomnieniem. Mięczakowaty Jerry ze sztuki Fitzgeralda, który od biedy mógł jeszcze przypominać Cartera, obecnie z nikim się nie kojarzy. Pozostała farsa, miejscami cięta i zabawna, miejscami pusta. Znalezisko, którego przesłanie nie rymuje się z niczym.

Gdybym nie fascynował się postacią i twórczością Fitzgeralda, napisałbym: po co nam to było? Ale ponieważ interesuje mnie każdy przejaw życia tej twórczości, więc gdy spotkam Piotra Cieślaka, powiem mu: dobrze się stało! Ani przez chwilę jednak nie pomyślę, że jestem widzem typowym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji