Artykuły

Veni, vidi, chi, chi

Pomysł w Wieczorze kawalerskim jest prosty i oczywisty, jak w każdej dobrej farsie. Rankiem, w dzień swojego ślubu, pan młody (Andrzej Deskur) znajduje w łóżku piękną dziewczynę (Tamara Arciuch). Nie wie, co to za łóżko i co za dziewczyna. Ponieważ w nocy „urwał mu się film”, może się tylko domyślać, że poprzednich godzin raczej nie spędził na przeglądaniu kaset wideo. Później, im więcej dowiaduje się widz, tym mniej rozumieją bohaterowie sztuki. Tak jest już do samego końca.

W tej farsie każde zamknięcie lub otwarcie drzwi niesie za sobą kolejny ambaras. Aktorzy, dobrze nastrojeni reżyserską ręką Janusza Szydłowskiego, rytmicznie zamykają i otwierają owe komórki nonsensu. Robiąc to, mają jeszcze czas, by w małym przedtakcie na moment „pomylić się” i pokazać, co by się działo, gdyby na przykład w jakiejś scenie ustawili się po nieodpowiednich stronach.

Takich błyskawicznych mrugnięć do widza jest w tym przedstawieniu akurat tyle, żeby nie mógł on zbyt poważnie traktować frywolnej. ale przecież nie wyuzdanej historii. I tyle, by nie mógł powiedzieć, że aktorzy zamiast grać, mizdrzą się do publiczności.

Gdybym miał rozdawać mini-Oscary za kreacje w tym spektaklu, to za najlepszą rolę kobiecą wyróżniłbym Martę Bizoń (spokój i opanowanie), za najlepszą rolę epizodyczną Dariusza Gnatowskiego (pójście na całość i nieprzeszarżowanie).

I wołałbym już nie prawić więcej mądrości na temat tej półtorej godziny dobrej zabawy. Zamiast tego apeluję: widzu – przyjdź, zaśmiej się i zaraź swym śmiechem innych. Epidemia śmiechu. Czyż to nie nęcąca perspektywa na koniec wieku?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji