Artykuły

"Fedra" szokuje i nie ma nic wspólnego z mitem

Skandalizująca reżyser Maja Kleczewska pierwszy raz wystawia w Warszawie

Martwota jest pierwszym słowem, jakie nasuwa mi się po obejrzeniu uwspółcześnionej "Fedry" Mai Kleczewskiej. Mit potraktowała jako pretekst do mnożenia efektów wizualnych. Jej przedstawienie cierpi na nadmiar formy przy niedostatku treści.

Z tekstów Eurypidesa, Seneki, Pera Olova Enquista, Istvána Tasnádiego wybrała jedynie to, co stawia człowieka w jak najgorszym świetle.

Jej prawo, choć taki kierunek adaptacji wpływa na emocjonalny odbiór widowiska. Nie widzę powodu, dla którego miałbym się przejąć losami cynicznych egoistów, nastawionych wyłącznie na użycie, którzy na wszystkich wokół reagują agresją.

Już pierwsza scena ukazuje bezruch i apatię. Sterylnie czysta sala szpitalna, o jasnych ścianach i posadzce. Po prawej łóżko z nieruchomym Tezeuszem (Jan Englert), otoczonym kroplówkami i pulsującą aparaturą reanimacyjną. Po lewej - rozgrzebane leże z niedbale ułożoną Arycją (Patrycja Soliman). W centrum, w pozie żywego manekina z najdroższego salonu mód, zastygła Fedra (Danuta Stenka). Gdyby nie dyszenie dwóch rosyjskich chartów (cytat z "Miesiąca na wsi" Hanuszkiewicza), których smycze spoczywają w jej dłoni, można by całość uznać za instalację hiperrealisty.

Kleczewska uwielbia ostre kontrasty plastyczne - duchowe rozterki Hipolita (Michał Czernecki) ilustruje "odkrywczo" jego samookaleczeniem. Widelec wbity w dłoń powoduje fontanny krwi, której ślady znajdą się na białej koszuli bohatera, jasnej ścianie, a nawet na twarzy i ubraniu jego wybranki Arycji.

Lubi bulwersować - Stenka jako Fedra uzewnętrznia miłość do pasierba Hipolita, wijąc się i tarzając z ręką w kroczu. Prymitywny naturalizm sceny odebrał aktorce szansę zbudowania zróżnicowanej psychologicznie postaci. Szkoda, bo te same słowa w połączeniu z próbą opanowania wrzenia wystawionych na próbę hormonów dałyby Stence daleko większe pole do popisu.

Innym "wynalazkiem" inscenizatorki jest ukazanie Hipolita jako młodzieńca chętnie sięgającego po zakazany owoc. Z pierwszego sam na sam z macochą wycofał się szybko okrzykiem: "Ty stara kurwo!" - jednak dopiero po erotycznym blamażu. Później prowokuje Fedrę, defilując przed nią nago, by po chwili znów ją upokorzyć brutalnym odtrąceniem.

Zastanawiająca jest w tej inscenizacji rozrzutność środków. Grupa ubranych w białe smokingi kelnerów dwoi się i troi, by zastawić długi stół wszelkimi dobrami. Nie po to, żeby bohaterowie je spożywali - co czynią umiarkowanie, lecz by zaspokajali na nich swe żądze (kłania się "Magnat" Bajona). Zapach rozrzuconych wędlin, sałatek czy tortów sprawia, że widz ugina się pod ciężarem kolejnej prowokacji. Bardziej węchowej niż artystycznej.

Tego typu atrakcje - przenicowane przez kino, MTV i całą resztę popkulturowej sieczki - Kleczewska bezrefleksyjnie umieszcza w widowisku. Nie mam nic przeciw takim cytatom, niemniej jednak w teatrze powinny być użyte świadomie i w zgodzie z duchem tekstu. "Niczego za dużo" - jak mawiał jeden z twórców teatru no. "Minimum środków, maksimum wyrazu" - jak Jan Machulski powtarza studentom.

Tu - wręcz przeciwnie. Temat został okaleczony i wypaczony wtrętami dalekimi od oryginalnego zamysłu, nie dając nic w zamian. Ulatnia się cała poezja mitycznego pierwowzoru. Brak ludzi z krwi i kości, uczucia, powietrza...

Otrzymujemy przemożnie rozpanoszony, nachalny, kiczowaty klimacik zapożyczeń z popu. Z wywiedzioną z antyku tragedią - ani jednego stycznego punktu. Jednak Kleczewska świetnie wie, co się dziś sprzedaje i podaje to widzom na tacy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji