Artykuły

Szczęście dziecka

Dziecko i czary – „fantazja liryczna w dwóch częściach” Maurice’a Ravela – ma bardzo prosty schemat akcji, wymyślony, zaplanowany i napisany w formie operowego scenariusza przez  Sidonie-Gabrielle Colette. Słynna paryska pisarka-skandalistka, ponoć nieco akurat znużona trudami macierzyństwa, ułożyła prostą fabułkę o pewnym chłopcu – chciałoby się stereotypowo napisać „niegrzecznym”, ale czy to banalne słowo w pełni oddaje rozmiar przewin i podłości młodego okrutnika, który sieje spustoszenie w gospodarstwie domowym i środowisku naturalnym? – w teatralny.pl pisze Juliusz Tyszka. 

Ofiarami jego poczynań, godnych stada Hunów i Wandali, padają nie tylko domowe sprzęty: filiżanki, czajnik, fotel, zegar, a także podarte w napadzie furii książka i piękna tapeta (!), lecz  również Bogu ducha winne zwierzątka domowe tudzież ogrodowe: kot, wiewiórka, ważka (przeszyta szpilką – trup!) i nietoperz (też okrutnie zamordowany!). Obrywa się nawet drzewom, odzieranym brutalnie z kory w kolejnym z licznych ataków agresji, wściekłości i frustracji. Czyli: fabułka jest, owszem, prosta, lecz przy bliższym oglądzie znać w niej ślad diabelskich kopyt. Niewątpliwie godna jest uważnego, przeszywającego spojrzenia papy Freuda znad jego nieodłącznych binokli.

Koniec historii też nie jest prosty i różni się od tysięcy dydaktycznych fabułek z epoki, pełnych przejedzonych kotków, kłamiących jak z nut dziewczątek czy chłopców chwalipiętów, których nieodmiennie spotyka zasłużona demaskacja i kara. Tutaj proces odwetu na młodym chuliganie i mordercy zaczyna się w momencie, gdy surowa, lecz sprawiedliwa mama zostawia go w domowym (pokojowym) areszcie o chlebie i herbacie bez cukru, aby przemyślał swe naganne postępowanie. A gdy ten, niepomny jej wyrzekań, rzuca się znowu na wszystko, co mu wpadnie w ręce, ofiary jego bandyckich poczynań postanawiają wziąć sprawy w swoje ręce, skrzydła, czułki, wypustki i co tam jeszcze mają do dyspozycji w dziele zemsty. Mały okrutnik, otoczony przez przeważające siły natury i domowego wyposażenia, jest bez szans. Od poważnych obrażeń oraz uwłaczających jego ludzkiej godności despektów ratuje go dopiero niespodziewany, jakże cudownie zaskakujący wszystkich (w tym jego samego) odruch człowieczeństwa, gdy tamuje krwotok zranionej przypadkiem w czasie przepychanek wiewiórki, którą wcześniej sam osobiście zranił stalówką od pióra. Ten ludzki rzec by można, jakże dziecinny odruch współczucia jest kluczem do resocjalizacji chłopca. (Chociaż… Skoro pokrzywdzeni to przedmioty i zwierzęta, chciałoby się ten proces poprawy nazwać jakoś inaczej, bardziej posthumanistycznie. Co Państwo powiecie na „restytucjo-empatyzację”?)

Przy takim obrocie wydarzeń happy end jest nieuchronny – zwierzęta, poruszone jego przemianą, wybaczają mu wszystkie grzechy, łącznie z bezmyślnymi morderstwami, a na sam koniec pojawia się (jakże by inaczej) surowa, lecz sprawiedliwa rodzicielka, z matczynym słowem pociechy i serdecznym uściskiem.

Libretto czyta się błyskawicznie. Kiedy się jednak ogląda spektakl operowy, wszystko musi wybrzmieć, wygrzmieć, wyfioriturować i wypląsać się – na scenie króluje przede wszystkim muzyka, taniec i plastyczna wizja scenografa.

Trzeba powiedzieć, że wizja, którą Justin C. Arienti roztoczył przed naszymi oczyma na deskach Teatru Wielkiego w Poznaniu, była bardzo miła dla oka – centralną (i jedyną) dekoracją w pierwszej części spektaklu okazało się ustawione nieco ukośnie na pustej scenie ogromniaste pudło białego fortepianu oraz czarne i białe klawisze tegoż. Cała burzliwa akcja Dziecka i czarów rozgrywała się na tej jasnej płaszczyźnie i wokół niej, a wraz z przeniesieniem się akcji do ogrodu z tyłu za fortepianem pojawiła się zasłona z fioletowych pasów, przyozdobiona u góry szerokim pasmem kwiatów o tej samej barwie.

Na tych niezbyt kolorystycznie skomplikowanych płaszczyznach – wertykalnych i horyzontalnych – będących podłożem lub tłem scenicznej akcji, miotały się, pląsały, wiły, podskakiwały albo zastygały w dramatycznym bezruchu dziesiątki różnokolorowych, ubranych w piękne stroje postaci. Napisałem to proste i banalne słowo „piękne” z rozmysłem, bez żadnego ironicznego podtekstu. Bo  wszyscy partnerzy i partnerki okrutnego chłopca (Katarzyna Włodarczyk), a także on sam, czarowali widzów niewymyślnością, prostotą i kolorystyczną harmonią swych kostiumów. Ich ruchy, pełne niewyszukanej gracji, trochę (acz nie zanadto) groteskowe, na ogół zabawne, były takie jak trzeba – ot, żeby dziecięcego (ale także i dorosłego) widza nie szokować, ale też i nie nudzić.

Ciekawe było to, że chłopiec najpierw odbierał kolejne żale i skargi skrzywdzonych przedmiotów i zwierząt z pozycji widza, znajdując się z przodu sceny – poza fortepianem lub na jego klawiszach, a potem stopniowo zostawał fizycznie wciągany w wir wydarzeń, by na koniec znaleźć się w samym środku rozpląsanego, najeżonego złymi intencjami tłumu swych ofiar-prześladowców.

Reżyser, a zarazem choreograf Ran Arthur Braun i wspomniany już scenograf wymyślili kilka ciekawych, ale niezbyt radykalnych innowacji: gdy młodociany złoczyńca przystępował do rozpraw z kolejnymi Bogu ducha winnymi przedmiotami lub stworzeniami, zakładał bokserskie rękawice, niejako w nawiązaniu do treści ragtime’owego występu jednej ze swych ofiar – fotela; niszczona przezeń książka okazała się być nie byle jakim bibliofilskim rarytasem – scenograf uczynił ją „überksiążkowym”, ogromniastym inkunabułem; rozbity przez młodocianego chuligana normalnych rozmiarów niebieski imbryk powrócił na scenę w formie wielokrotnie powiększonej, animowany (jak podejrzewam) przez dwóch tancerzy; z kolei tancerze-i-tancerki-cyferki z podręcznika arytmetyki ubrani byli w pasiaki oraz płaskie czapki – owszem, różnokolorowe, ale jednak mocno kojarzące się z ikonosferą zakładów karnych, kręcąc przy tym często gęsto biodrami wyposażonymi w kółka hula-hoop, a musztrował je i poganiał bardzo autorytarny uniformista-służbista w zielonym, upstrzonym białymi cyframi mundurze.

Pytanie: czy to wszystko aby nie było zbyt wesołe, roztańczone, rozrywkowe, beztroskie, niegodne wnikliwego spojrzenia papy Freuda? Nie wiem – odpowiem kolejnym pytaniem: jak reżyser i zarazem choreograf ma sobie poradzić z koncepcyjno-inscenizacyjną kwadraturą koła, która polega na połączeniu scen pełnych czystego okrucieństwa oraz idącego w ślad za nimi freudowsko-bettelheimowskiego przesłania z faktem, iż spektakl jest przeznaczony dla dzieci, no i że jest operowy, czyli nie tylko i nie przede wszystkim grany aktorsko, ile śpiewany, grany i tańczony?

Może zatem Dziecko i czary to opera dla dorosłych? Ale skoro ta akurat inscenizacja skierowana jest ku widzom młodym i najmłodszym, to co Braun miał zrobić? Wybrał zabawę w ciut szalonej krainie łagodności, a okrucieństwo zakamuflował.

Niewątpliwie kilka zdań należy się bezdyskusyjnie głównej bohaterce tej inscenizacji (z obsady premierowej), bo to właśnie Katarzyna Włodarczyk utrzymywała ciężar akcji na swoich barkach, będąc praktycznie cały czas na scenie, bez żadnej przerwy, bez chwili wytchnienia, bez możliwości wyjścia z postaci. A przecież każda aktorka grająca tę postać ma przed sobą zadanie arcytrudne: powinna mianowicie umieć zgrać „młodocianą”, momentami bardzo agresywną ekspresję ze zwalniającym akcję, arcytrudnym, atonalnym strumieniem dźwięków, które przecież muszą wybrzmieć czysto, no i jeszcze w zgodzie z tempem narzuconym solistce przez dyrygenta i orkiestrę. Mimika chłopca też musi być odpowiednio wyrazista – no jakżeby inaczej?! Włodarczyk wybrnęła z tych piętrzących się trudności bardzo udatnie, z ogromną dyscypliną, a także z dużą dozą bezpretensjonalnego „chłopięcego” wdzięku. Warto zaznaczyć, że w wielu momentach potrafiła bezproblemowo usunąć się w cień, dając okazję partnerkom i partnerom do odegrania wielu ciekawych, niebanalnych solo – wokalnych lub tanecznych. W ogóle zespołowość gry w tej dużej obsadzie, w tłumnej „zgęstce” na scenie, pośród biegających, skaczących i wygibujących się dziesiątków postaci, jest godna podkreślenia – tu jeszcze jeden ukłon w stronę reżysera-choreografa, scenografa, a także dyrygenta, Grzegorza Wierusa.

Zaskoczyli mnie – podobnie jak wszystkich innych premierowych widzów – chórzyści i chórzystki, rozmieszczeni na widowni. Wkroczyli na nią tuż przed rozpoczęciem spektaklu, udając nieco spóźnionych widzów i nagle jak nie zaintonują: z parteru, z balkonu (pokaźna grupa żeńska), z przodu, z boku, z tyłu! Doprawdy: było to bardzo zaskakujące, ale też i dobrze pomyślane. No i chór był świetnie przygotowany – tak w ogóle i w szczególe – na okoliczność nowego, trudnego wyzwania, bo śpiewać trzeba było tak samo dobrze, jak w zwartej grupie, tyle że będąc teraz w totalnym rozproszeniu.

***

Druga część operowego wieczoru dla młodych widzów to Słowik Igora Strawińskiego, przygotowany przez tę samą ekipę realizatorów, co Dziecko i czary, z jednym wyjątkiem: w premierowy wieczór sprawującego nad spektaklem kierownictwo muzyczne Grzegorza Wierusa zastąpiła za dyrygenckim pulpitem Patrycja Pieczara. Andersenowską baśń o cudownym ptasim śpiewaku, którego ożywcze, uzdrowicielskie trele przewyższają śpiew słowika mechanicznego, podsuniętego chińskiemu cesarzowi przez posłów z Japonii, przekształcił w zgrabne operowe libretto sam kompozytor z pomocą swego przyjaciela, Stiepana Mitusowa. Tu również możemy tropić ślady poważnego przesłania dotykającego relacji człowieka z naturą, a przede wszystkim władzy ze sztuką. I znów staje przed nami pytanie: jak te wysoce sieriozne treści pogodzić z percepcyjnymi możliwościami małej i młodej publiczności? Reżyser Ran Arthur Braun podczas konferencji prasowej nawiązał do porządków panujących w totalitarnych dyktaturach, a w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” z 18 października 2014 roku (tydzień przed premierą) podkreślił, że jego zdaniem „dzieci przeżywają rzeczy w ten sam sposób, co dorośli”. Po takim dictum wypadało tylko mieć nadzieję, że nie zobaczymy na scenie jakiegoś chińskiego gułagu. Nadzieja ta została wzmocniona stwierdzeniem reżysera, że chciałby pokazać na deskach Teatru Wielkiego „świat magii, który jest w dzieciach, (…) świat pełen barw, który wiąże się ze światem muzyki”.

Myśl o uwypukleniu poważnego przesłania zawarta mogła być także w jednym ze stwierdzeń dyrygenta Grzegorza Wierusa w wywiadzie dla Radia Merkury. Wierus mówił (bardzo zresztą mądrze i ciekawie) o tym, iż inscenizacje Dziecka i czarów oraz Słowika w Teatrze Wielkim przeznaczone są nie tylko dla dzieci. Te ostatnie bowiem zaakceptują treści nawet dla nich niezrozumiałe, w związku z czym niekoniecznie należy do nich mówić tym językiem, który nam wydaje się właściwy. (Czyli – tu wtręt interpretacyjny w kontekście rzeczonego poważnego przesłania – możemy takowe wyartykułować bez szkody dla małych widzów). Ale zaraz potem Wierus dodał, że dziecko, owszem, może nie rozumieć w pełni treści scenicznego przekazu, lecz musi w teatrze czuć się dobrze, musi być szczęśliwe. (Uff!)

Jak to wszystko ze sobą pogodzić? Ano, nie przesadzając z brutalnym, dosłownym eksponowaniem ambitnych przesłań, tylko inscenizując wspaniałe widowisko na wielką skalę – z kilkoma planami gry, przedzielonymi przez zwiewne, przezroczyste zasłony, z grupkami dworzan-chórzystów, którzy na głowach mają płaskie klosze od lamp i czasem pięknie, malowniczo tymi lampami świecą; ze wspaniałą tancerką (Shino Sakurado) grającą tytułowego bohatera, który nie tylko pląsa, ale także fruwa w głębi sceny; ze złowrogą Śmiercią podwieszoną z tyłu na niewidocznych linach, przybierającą nadnaturalne rozmiary (Sylwia Złotkowska) i wreszcie ze śpiewającą zza kulis wspaniałą solistką, Małgorzatą Olejniczak-Worobiej, której koloraturowe popisy w roli Słowika na długo zapamiętamy. Ta inscenizacja – dostojna, hieratyczna, mieniąca się barwami, ożywiona żwawym, zgrabnym ruchem Słowika-tancerki, mistrzowskimi „trelami” Słowika-śpiewaczki oraz wokalnym popisem Rybaka (Mikołaj Adamczak) w rozpoczynającej spektakl arii, rozbłyskująca zza tiulowych zasłon wędrującymi światłami lamp-czapek dworzan, długo zostanie w pamięci widzów – i tych małych, i tych dużych.

A złowrogość wiszącej nad sceną Śmierci też będzie zapamiętana – jako dysonansowy element tego kolorowego, rozbłyskującego tysiącem barw „chińskiego” świata. Jesteśmy tu już daleko od kotka, co był chory, Stefka Burczymuchy i Kłamczuchy – jesteśmy w świecie, owszem, nadal moralnie i estetycznie uporządkowanym, a w dodatku dostojnie uformowanym i bez pośpiechu opowiedzianym w tonacji serio; ale w ramach tego porządku niczego przed nami i naszymi dziećmi się nie ukrywa, wręcz przeciwnie – jego twórcy dają nam z przesyconą pięknem powagą wgląd w najciemniejsze sfery ludzkiej egzystencji. A przy tym nikogo (a zwłaszcza dzieci) nie usiłują straszyć, napominać, strofować lub z „przemiłym” uśmiechem przyniewalać do robienia tego, a nierobienia tamtego. Śmierć jest na scenie – naprawdę straszna, złowroga, potężna. I piękna w swej potędze. A jednak, pomimo całej swej wszechmocy, zostaje zwyciężona przez małego ptaszka, który w akompaniamencie prześlicznych koloraturowych „treli” fruwa sobie nad sceną. I niech tak (na razie) zostanie.

Czy dzieci, widząc to, a nadto jeszcze kontemplując mnóstwo pięknych obrazów, dźwięków, tanecznych ewolucji, są szczęśliwe? Mam nadzieję, że tak.

 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji