Artykuły

Dziewczyna z miodu

Ktoś inny, gdzie indziej i z zupełnie odmiennych powodów użył tej słod­kiej, pszczelej metafory. Cho­dziło o jazz, a dokładniej – o jazzowego kontrabasistę, któ­ry ponoć grał tak, jakby obej­mował nagą dziewczynę z mio­du… Dobrze powiedziane. Po ludzku.

Cóż można rzec o śpiewają­cej Marcie Bizoń? Na przykład, że to intrygujący wielce alt, mezzosopran lub też sopran. Że tembr głosu jest stalowy, albo – niczym puch – miękki. Że niebo­tyczne „góry” osiąga z taką sa­mą łatwością, jak „doły” wręcz bezdenne. W końcu i to można dodać, że dykcja jej, nieprzy­zwoicie nieskazitelna, idzie o lepsze z wirtuozowskim opa­nowaniem pracy przepony, oraz nie można nie dorzucić, że mi­krofon nie sprawia jej najmniej­szych nawet kłopotów. Stoi pro­sto, bez zbędnych podtekstów, czoło unosi wysoko, oko zaś jest ciemne i fundamentalnie wyra­ziste. To właśnie można rzec. I tysiące podobnie suchych re­welacji.

Przyglądając się śpiewającej Marcie Bizoń, pomyślałem jed­nak o czymś innym, o czymś więcej być może… Przypomniała mi się owa Cortazarowska „dziewczyna z miodu” i pomy­ślałem, że Bizoń to jakby – ak­torka z miodu. Aktorka, nie pie­śniarka… Oto bowiem śpiewa, ale z tą akurat świadomością, że pieśń, to, jak powiadają, teatr w pigułce, życie w stężeniu, na­miętność na bardzo krótkim dy­stansie. Kto wie, może ta świa­domość jest niniejszym ważniej­sza, niż fakt, że talent Bizoń jest rodem z ula?

Chyba tak właśnie trzeba rzec. Trzeba, albowiem Poko­chaj mnie… to nie solowy wy­stęp Marty Bizoń. Pokochaj mnie… to spektakl kabaretowy, śpiewano-mówiony, którego za­ledwie cząstką jest Bizoń. Pro­blem w tym, że najnowsze przedstawienie Teatru Ludowe­go rozpada się jakby na dwie części – na śpiewającą Bizoń oraz na całą resztę, która, w skrócie rzecz ujmując, gra, że śpiewa; na szczerość i brak szczerości; na odrobinę prawdy i ogrom jej emblematów; na pro­stą treść i zdecydowanie kuleją­cą formę; na łzę i jedno wielkie przymrużenie oka. Słowem – na teatr i na pastisz teatru, który to teatr zwał się kiedyś, jak i dziś, kabaretem.

W samym przymrużeniu oka, czyli w tzw. graniu z dy­stansem, nie ma oczywiście ni­czego złego. Zwyczajna teatral­na forma, jak każda inna. Brak szczerości to przecie również może być treść. Gorzej, gdy ów dystans jest kiepsko reżysero­wany. Niestety, ten właśnie przypadek zachodzi w Poko­chaj mnie….

Oto mamy na scenie kabaret sprzed, powiedzmy, pięćdzie­sięciu lat. Dwa stoliki, przy sto­likach goście, w kącie orkie­stra, kierownik roznosi piwo, wódeczkę i zupę, dwie dzier­latki śpiewają niegdysiejsze szlagiery, w ogóle – miło jest… Bardzo szybko okazuje się jed­nak, że to nie jest niegdysiej­szy krakowski kabaret, to dzi­siejsza nim zabawa, współcze­sne sceniczne żonglowanie tamtejszymi klimatami, nawy­kami, zachowaniami, całą spe­cyfiką czasu i miejsca. I tutaj właśnie tkwi rodzący nudę błąd – w zbyt łatwym, żeby nie powiedzieć banalnym, kreowa­niu lokalnego kolorytu. Posta­cie bardzo szybko stają się oczywiste, płaskie jakby, bo ja wiem… z wypisów szkolnych, tyczących krakowskiego mieszczaństwa wyjęte może. Ich sceniczne gesty i czyny są, że się tak wyrażę, cokolwiek rozczochrane. Dość spory tutaj panuje bałagan, dowolność i stąpanie po najmniejszej linii oporu się szerzy. Co, na ten przykład, robi dama, żeby być damą prawidłową? Dama, gdy mówi, to zaciąga jak się patrzy. Można by właściwie krok p kroku prześledzić niezręczno­ści tego spektaklu, ale po co właściwie?

Dość, że zasada ich, jak na mój gust, jest dość jasna. Otóż – owszem, aktorzy parodiują po­stacie i czasy, tyle że nie do końca wiedzą, jakie postacie i jakie czasy. Pozostaje im usil­na chęć generowania zabawy, co momentami wychodzi, ale generalnie – w żadnym wypad­ku. Nie wystarczy mrużyć oka, trzeba jeszcze możliwie precy­zyjnie ustalić, do czego się mruga mianowicie. Zabawa w ciuciubabkę bez babki pro­wadzi nieuchronnie i zaledwie do nieszczęsnego ciuciu. Nie­stety…

Całkiem możliwe, że pani reżyser poszła w odwrotnym kierunku zupełnie niepotrzeb­nie. Doszła do piosenek, kon­struując wcześniej jakąś na­miastkę teatru rodzajowego. Stąd bodaj brzmią one dość głucho i niezręcznie. I stąd właśnie Marta Bizoń, znajdując teatr w samym śpiewaniu, dźwięczy na tym tle dość dzi­wacznie. Jakby przybyła z in­nej planety…

Najśmieszniejsze zaś jest to, że Bizoń wcale nie wyklucza ca­łej reszty, wyklucza tylko tak zainscenizowaną resztę. Najlepszym tego dowodem To­masz Wysocki w doskonale ascetycznej postaci komuni­stycznego dziennikarza „Głosu Ludu”. Jest jakby wystrugany z drewna.

Oto dziewczyna z miodu śpiewa o miłości… Oto Pinokio Władzy Ludowej zajada w kącie przyniesioną z domu kanapkę, pewnie z pasztetową… Piękna wstriecia! Żałować należy, że ca­łość nie była równie dyskretna. Ale i nadzieję mieć należy. W końcu Pokochaj mnie… to nie koniec. To początek teatralno-kabaretowej serii, wymyślo­nej celnie dla nowej sceny Te­atru Ludowego. Teraz chodzi tylko o to, by całość nie poszła na rozkurz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji