Artykuły

Szwajcaria w Nowej Hucie

Teatr Ludowy otacza bloko­wisko, na balkonach suszy się pranie. Ci, których Je­rzy Fedorowicz zaprosił do udziału w spektaklu, nale­żeli do trzeciego pokolenia mieszkańców Nowej Huty. Ich dziadkowie na balkonach hodowali króliki i kury, a w wannach świnie. W antykomunistycznym Krakowie, do którego dobudowano proletariacką No­wą Hutę, mówiono o nich „nowohutasy”.

Teatr powstał jako reakcja władz na kil­ka linijek z Poematu dla dorosłych Adama Ważyka; „Są ludzie spracowani, /są ludzie z Nowej Huty/, którzy nigdy nie byli w teatrze”. Wezwano głównego architekta i w trybie nagłym kazano mu zaprojektować teatr. Kilka miesięcy póź­niej objęła go Krystyna Skuszanka; za jej dyrektorowania cieszył się zasłużoną re­nomą. Czas jakiś teatr obłożony był śro­dowiskową anatemą, gdy rządził nim par­tyjny narodowiec Ryszard Filipski.

Chcę mieć spokój przed teatrem

Jerzy Fedorowicz 18 lat grał w Starym Teatrze w Krakowie. Pod koniec lat 80. zaciągnął się jako oficer rozrywkowy rej­su na Pacyfiku. Gdy wrócił, zapropono­wano mu objęcie Teatru Ludowego. Zo­stał dyrektorem we wrześniu 1989 r. Gdy w grudniu miała miejsce premiera Czło­wieka z marmuru. Początek i koniec, anarchiści burzyli nieopodal pomnik Le­nina. Zmarznięci dziennikarze i operato­rzy TV wpadali do foyer, żeby się ogrzać, i w ten oto sposób teatr się przebił. Na­stępną premierą była Iwona, księżniczka Burgunda w reżyserii Jerzego Stuhra.

Sytuacja w teatrze się poprawiła, za to gorzej zrobiło się przed teatrem. W któ­rymś momencie Fedorowicz miał już dość szefowania w miejscu, do którego strach podejść. W mieście nasilały się wal­ki punków, skinów i metalowców, którzy atakowali też przechodniów. Autokary, którymi podjeżdżały ostatnie wycieczki zakładowe, obrzucano kamieniami.

Listopadowego wieczoru 1990 r. Fedo­rowicz poprosił policjantów, by zabrali stojące przed teatrem suki, i wyszedł na plac przed teatrem do zadymiarzy: — Ten teatr to ostatnie oświetlone miejsce w oko­licy — przemówił. — Jeżeli go zdemoluje­cie. to wygasną już wszystkie światła. Za­praszam do środka, pogadamy.

Skinheadzi zostali zaproszeni na próbę musicalu o św. Franciszku. Obiecali, że nie będą dymić. Więc niedługo potem zaprosił punków. 13 stycznia 1991 r. na widowni nowohuckiego teatru po jednej stronie zasiadła wygolona grupka nasto­latków, po drugiej — wielobarwne irokezy i skórzane kurtki nabijane ćwiekami.

— Fedor zaproponował nam granie w Romeo i Julii, punki — Montecchich, my — Capulettich — mówi dawny skin, wtedy 16-letni uczeń technikum elektro­nicznego. — Przyszliśmy silną grupą, na­stawieni na niezłą zadymę. Z ciekawo­ści, co taki klient może chcieć od nas. I śmiech na sali. My razem?

Reporterce „Gazety” Beacie Pawlak, która pisała o spektaklu przed premierą. Fedorowicz mówił: — Jak się nie uda z Szekspirem, wymyślę coś innego, mo­że mecz piłki nożnej. Chcę mieć spokój przed teatrem, a oni muszą poczuć, że można w życiu robić coś innego.

Z Nowej Huty do Werony

— Ustaliliśmy, że idziemy na to, bo lu­bimy zabawę — mówi Romeo, czyli Agrafa. wówczas uczeń Technikum Hutniczo-Mechanicznego i lider PGR, czyli Pun­kowej Grupy Rockowej. — Wtedy skini wyszli, ale to był policzek dla nich, że my nie boimy się z nimi współpracować.

Za kilka dni stawili się w komplecie i skinheadzi, i punki. Fedorowicz obiecał, że kupi im ciężkie buty — glany, kurtki flyersówki, wojskowe spodnie, pasy, bandany na głowę, pieszczochy, czyli skórza­ne bransolety z ćwiekami, i wszystkie te rekwizyty teatralne dostaną na własność.

Dlaczego zdecydowali się przyjść?

— A co, miałem siedzieć przed blokiem na ławce? — odpowiada Merkucjo, krewny księcia Werony i przyjaciel Romea.

— Nie miałem co robić. Uciekłem właśnie ze szkoły — tłumaczy Escalus, książę Werony.

— Nudziło mi się — mówi stary Montecchi. zwany Słoniem.

— Można było wtedy albo robić różne brzydkie rzeczy na osiedlu, albo nic ro­bić nic — tłumaczy Romeo. — Zamykali domy kultury, ośrodki sportowe. Gdy chcieliśmy mieć próby w Młodzieżowym Domu Kultury, słyszeliśmy: dla was nie ma miejsc. Jeszcze próbowało się tu i tam — i szło się na jabcoka do parku.

— Rozeszła się plotka, że szef będzie rozdawał kurtki — mówi dama dworu Ca­pulettich. Po stronie Montecchich słychać to samo: — Zdobyć glany, to był wyczyn stulecia, a tu wszyscy je mieli dostać.

Pety gasili o wykładzinę. Kiedyś ktoś pijany zasnął z niedopałkiem i podpalił kanapę. Po próbach zostawały połamane krzesła, oplute schody, wykręcone żarów­ki, na ścianach gęstniała sieć graffiti. Nie najlepiej pachnieli. W powietrzu unosiła się woń marihuany. Prowokowali Fedo­rowicza, lecz on nie reagował. Wypraszał tylko najbardziej pijanych i zaćpanych.

— Kiedyś jakieś 70 proc, tych, którzy przyszli na próbę, było pijanych — opo­wiada Merkucjo. — Fedor klął, wrzesz­czał, że z gówniarzami nie będzie praco­wał. Jeszcze dwa miesiące później przy­chodziliśmy trzeźwi i punktualni.

Sam Fedorowicz, dziecko inteligen­ckie (oboje rodzice w AK, po wojnie w WiN, nazywali się jakiś czas Wirscy, bo na ojcu ciążył wyrok. Po ujawnieniu ojciec wrócił do swojego nazwiska, był aktorem, mama — nauczycielką), chodził do szkoły w Krakowie na Kazimierzu, cieszącym się na przełomie lal 50. i 60. jak najgorszą sławą dzielnicy lumpenproletariatu, który zajął pożydowskie domy.

— Chuliganiłem — opowiada. – Raz coś ukradłem, raz pocięliśmy namioty ZMS-u, pies nas wytropił, zamknęli nas w poprawczaku, zdzielili pasem.

Z tamtych czasów został mu knajacki zaśpiew, biegłość w niecenzuralnej mowie i dobry kontakt z trudną młodzie­żą. — Był taki jak my — mówi Romeo. — Na jego dzielnicę, jak i na naszą, nie mógł wejść nikt obcy. I tak samo miał kolegów, którzy już się zupełnie wywrócili.

Dla swoich aktorów Fedorowicz zaan­gażował trenera kung-fu. Mieli wpływ na scenariusz. — Chciałbym muzykę cza­dową, żeby się Szekspir w grobie prze­wrócił — mówił Romeo. I mieli taką mu­zykę. — Czasem dawaliśmy czadu — opo­wiada książę Werony. — Jeden drugiego kopnął, ktoś spadł ze sceny.

W scenie balu tańczyli pogo, z gwał­townym odbijaniem się w powietrzu bio­drami. Dodatkowa okazja, żeby komuś porządnie przyłożyć, bo w scenach po­tyczek nie udawali, ale tłukli się naprawdę. Potem była przerwa na scenę miłos­ną i znów się tłukli. Fedorowicz pamię­ta, że na pierwszych próbach, jak tylko była mowa o miłości, wybuchali śmie­chem. A później była przejmująca cisza.

Reporterka „Gazety” pytała wtedy Ro­mea, czy możliwa jest miłość, jaka przy­darzyła się Romeo i Julii. — Tak — odparł — tylko dziś oboje zaćpaliby się na śmierć.

W pierwszej scenie w rytm ogłuszają­cej muzyki wpadają na scenę dwie hor­dy. Za balkon służy platforma na stalo­wych drutach z obskurnym materacem. To na nim odbywa się scena miłosna mię­dzy Julią w czarnych spodniach i Romeo z irokezem na głowie. Oboje piękni.

Próby były otwarte, czasem asystował tłum punków, to znów przeważali skini. Przekrzykiwali się z aktorami, śmiali się, gwizdali. W dzień premiery, 3 ma­ja 1992 r., tylu widzów czekało na dworze, że odegrano aż dwa premierowe przedstawienia, jedno po drugim.

— Zawsze się wykładałem w tym sa­mym momencie — opowiada Merkucjo. — Wszystko do dziś pamiętam, a tego, co miałem powiedzieć przed śmiercią — nie. Opadałem z głową na kolana Romea, a on mi podpowiadał. Był z nas najbardziej zacięty, nauczył się nie tylko swoich kwestii, ale wszystkich ról. A potem jeszcze raz się uparł i skończył studia. Nie był lu­biany, bo robił to, co zaplanował, żadnej spontaniczności. Po próbach szliśmy na ławkę czegoś się napić, a on — nie. Pełnił funkcję rozjemcy, dbał, żeby nie docho­dziło do ekscesów. Romeo mówił: „I wy macie rację, i wy macie rację”. Fedor ina­czej: „Wyjdźcie poza teren, dajcie sobie po mordzie i wróćcie na próbę”.

— Teatr stał się miejscem spotkań mło­dzieży, neutralną Szwajcarią w Nowej Hucie — mówi Romeo. — Zjeżdżały się telewizje z Japonii, z całego świata, to ro­biło na nas wrażenie. Teraz wiemy, jak to się nazywa: terapia przez sztukę. Ale wtedy nawet Jurek tak by tego nie nazwał. Nie był naszym lekarzem, tylko główno­dowodzącym żywiołem. Później, jak się spotykaliśmy na mieście ze skinami i w ich brygadzie był ktoś z teatru, to ja mó­wiłem moim, że się nie bijemy.

Irokezy w operze

Spektakl wystawiali w ośrodkach Mo­naru, w Bratysławie, w Bańskiej Bystrzy­cy. Ale pierwsze zaproszenia przyszły z Niemiec, przez które po zjednoczeniu przechodziła fala neonazizmu. Z teatru dzwonili na posterunek Straży Granicz­nej: — Zaraz przyjedzie do państwa sa­mochód, połowa będzie łysych, połowa z irokezami, prosimy ich przepuścić.

Wystawiali Romea i Julię w niemiec­kich kulturfabrikach, przerobionych ze starych browarów, gdzie oglądały ich dzieci tureckich gastarbeiterów, na reno­mowanych scenach, jak Thalia Theater w Hamburgu, i na festiwalach, np. we Freiburgu, gdzie w foyer zderzyli się z pu­blicznością we frakach, która na sali obok słuchała Placida Dominga w Carmen. Zaprosili ich do Emance pod Paryżem na międzynarodowy obóz dla młodzieży za­grożonej. — Byli fantastyczni. Stali się tam liderami, choć nie znali żadnego języka — mówi Fedorowicz.

„Der Spiegel” przeprasza

1 października 1992 r. wieczorem nie­miecki tir zaparkował koło osiedla Szkla­nych Domów. Kierowca Wilfried Fronzek i jego zmiennik poszli do kawiarni, gdzie zaatakowali ich nożami skini. Fronzek wykrwawił się na śmierć. Działo się to tuż po próbie Romea i Julii. Fedoro­wicz dowiedział się o tym z telewizji. Po­biegł na komendę sprawdzić, czy wśród zatrzymanych nie ma jego aktorów. Potem na próbie mówił: „Przepraszam was za ten brak zaufania”.

Następnego dnia wieczorem na krakow­skim placu Matejki stu skinów czekało na wyjeżdżających do Szczecina kibiców Wisły. Do szpitali trafili broniący ich po­licjanci. Pięć dni później pobito mężczyz­nę, który zapalał znicz na miejscu śmier­ci Fronzka. Potem napadnięto pięciu Duń­czyków. A wcześniej była jeszcze starusz­ka zepchnięta do szybu windy i pobicie kolorowych studentów Politechniki.

Gdy w 1993 r. w tygodniku „Der Spie­gel” ukazał się tekst, w którym cytowano Radka, jednego z Capulettich, że „Hitler nie był znowu taki zły” — nie wpuszczo­no ich do Niemiec, gdzie byli zaproszeni na Festiwal Polskiej Kultury w Halle. Fe­dorowicz opowiada, że wtedy w Niem­czech podpalano domy azylantów, a „Der Spiegel” napisał, że w Nowej Hucie dzia­ła faszystowski teatr. Ujęło się za nimi kil­ka organizacji w Niemczech, słali prote­sty, tak że w końcu przepraszał ich i „Der Spiegel”, i organizatorzy festiwalu.

Dokonania nowohuckich punków były mniej gwałtowne, rozpisywały się na po­jedyncze losy. Pierwszy konflikt dotyczył zwykle włosów: za irokeza można było wylecieć ze szkoły. Powtarzał się scena­riusz: konflikt z domem, z nauczyciela­mi, wylatywanie z kolejnych szkół, wresz­cie zostawało tylko picie na ławkach. — Skini pili tylko piwo — mówi Merkucjo — i to tak. żeby się nie upić, zwracali uwa­gę, jak ludzie na nich patrzą, a nam było wszystko jedno, czy jesteśmy lepsi, czy gorsi. U nas był styl: jabcok do oporu.

W przedstawieniu brało też udział kil­ka dziewczyn, które nie były ani punkówami, ani skinheadkami.

— Trafiłam tam jako protegowana Fedo­ra — mówi jedna z nich. — Znał moich ro­dziców. Chciałam być aktorką, chodzi­łam na prywatne lekcje, żeby ćwiczyć tekst, a tam na próbach lenistwo totalne, przychodzili pijani, tyle agresji… A te dziewczyny punków, niedomyte, wred­ne, z setką wpiętych kolczyków. Mój oj­ciec pracował wtedy w Niemczech i przy­jechał na spektakl obładowany owocami, słodyczami. Zaraz się wszyscy rzucili jeść i chować, stół opustoszał, a jak poprosi­łam o banana, nikt mi nie chciał dać. Gra­li, bo dostawali za to buty, diety. Hołota poniżej norm etycznych. Ich bunt był w imię lenistwa. Punkowcy byli bardziej zdegenerowani. Wszyscy biedni, a przez to cwani. Jak mieszkaliśmy w hotelu, to pierwsza myśl była: podpieprzyć, co się da. Ja bym nigdy takiej młodzieży nie po­święciła czasu, ani nie pozwoliła, by mo­ja córka zadawała się z takimi psycholami. Nie wierzę, że zmienili się na korzyść.

Pytam Fedorowicza, czy rozmawiał z nimi o ich ideologii. — Widziałem, że skini są manipulowani przez polityków. Nie starałem się ich do niczego przeko­nać. Tylko mówiłem: nie rozmawiajmy o polityce, rozmawiajmy o miłości.

— Fedor nigdy nie opowiedział się po żadnej stronie — mówią zgodnie Montecchi i Capuletti.

— Jak się zaczynały dyskusje o Polsce dla Polaków — opowiada Merkucjo — za­wsze kończyło się tym. że ktoś dostał po mordzie. Ale po próbach chodziliśmy ra­zem na piwo. Tymczasem jak jeździłem na festiwale do Jarocina, moi koledzy uważali, że podanie ręki skinolowi to zeszmacenie się.

— Na niektórych osiedlach Nowej Huty byli sami skinheadzi, może dwóch-trzech punków, co wymagało nie lada odwagi — opowiada Romeo. — Czasem ktoś zo­stawał skinem, bo akurat mieszkał na ta­kim osiedlu, ale potem musiał się godzić na te brzydkie rzeczy, nacjonalizm, ra­sizm. Z kolei my, punki, to były piękne idee, dobra muzyka, kontrkultura wobec obowiązującego socjalistycznego syfu, wydawaliśmy własną trzecioobiegową prasę, byliśmy tak samo przeciwni ko­munistom, jak i „Solidarności”, bo uwa­żaliśmy, że i jednym, i drugim chodzi o władzę. Ale wszystko niszczył alkohol.

Samotność w koszarach

Przypatrywałam się próbom przed osta­tnią premierą w Teatrze Ludowym sztu­ki Bici biją. Pisała ją, przerabiając mię­dzy jedną próbą a drugą, krakowska psy­cholog Inka Dowlarz. Sztuka jest dydak­tyczna, traktuje o agresji u młodych lu­dzi, ale kończy się happy endem.

— Chciałem tekstu z jasnym przesła­niem: „To jest dobre, a to złe” — opowia­da Fedorowicz. — Naszym zadaniem jest przygotować widza, by potem mógł pójść na przedstawienie Krystiana Lupy czy Andrzeja Wajdy. U nas już ósmy rok idzie Poskromienie złośnicy Szekspira w re­żyserii Stuhra. Kiedy na ekrany wszedł Wodzirej, to przecinali Stuhrowi przed teatrem koła w aucie, bo myśleli, że jest tak samo wredny jak grana przez niego postać. Ja dla takich ludzi robię teatr.

Teatr Ludowy to tylko jedna z wielu spraw, którymi Fedorowicz się zajmuje. Prowadzi też warsztaty teatralne dla uza­leżnionych przy Monarze. Sami są sce­narzystami, aktorami, reżyserami. Od­grywają scenki, np. dziewczyna umówi­ła się na randkę z kolegą Arabem, rodzice nie chcą jej puścić. W krakowskim oś­rodku Monaru prowadzonym przez Mar­ka Zygadłę rozmawiam z osobami, któ­re przeszły przez warsztaty: — Traktował nas jak równych sobie. Nie uważał, że je­steśmy gorsi. Minęło pół roku, nim za­cząłem odzywać się na terapii, otworzy­ła mnie praca z panem Fedorowiczem.

Robi spektakle z narkomanami świeżo po odwyku podczas Dni Ulicy Kanoni­czej. Współorganizuje Dzień Samotnego Małolata obchodzony na ulicach Krako­wa w pierwszą niedzielę po Dniu Dziec­ka. — Zdarza mi się na coś zabrać pienią­dze z budżetu teatralnego, łamiąc prawo, bo to nie jest przewidziane w statucie. Tylko Fundacja Batorego zawsze mnie wspiera, czasem jeszcze pomaga miasto.

Jak Wisła awansowała do 1. ligi, prze­konał władze miasta, by na Rynku uczci­li ten sukces. — Dość przyzwoicie się za­chowywali, choć to zawsze groźnie wy­gląda, jak taki tłum idzie. Zabrali mnie z kawiarni przy ratuszu i dwudziestu ki­biców podrzucało mnie do góry.

Odwiedzamy podkrakowskie OHP umieszczone w dawnych koszarach ZOMO. — Tam jest taka samotność — opo­wiada mi po drodze — że dziewczyny łą­czą wszystkie łóżka na sali. Więc odwiedzam ich czasami. Jeżdżę też do więzień, domów dziecka, ośrodków Monaru, poprawczaków, zakonnych zakładów dla panienek bardzo zaniedbanych.

Jego odwiedziny przypominają profe­sjonalny amerykański show. Tyle że bez cienia politycznej poprawności. Fedorowicz rzuca komplementy dziewczynom, niedoczesanym, opartym niedbale łok­ciami o stół, a one pięknieją mu w oczach, poprawiają włosy, zakładają nogę na no­gę. Sypie dowcipami (średnio wyszuka­nymi). Zadaje pytania: Skąd jesteś? Dla­czego się tu znalazłeś? Widziałeś, żeby się ludzi kochali i żeby to trwało długo? Miałeś kłopoty z alkoholem? Bo ja mia­łem, grzałem tak 30 lat temu, aż się prze­raziłem. że się wymóżdżę.

To na terenie tego OHP miała miejsce w ostatnią Wigilię premiera Bici biją, połączona z opłatkiem i śledzikiem.

— Jestem europejskim specjalistą od kul­tury na obrzeżach miasta — mówi o so­bie. — To jest teraz problem w całej Eu­ropie. Nie starcza miejsc dla aktorów na scenach, niech pracują w domach dziec­ka, z niewidomymi, upośledzonymi. W Ameryce z agresywną młodzieżą pra­cują profesjonalni aktorzy, tancerze. Mó­wię aktorom: „Zobaczysz, jak to cię roz­winie, to wymaga uruchomienia niepraw­dopodobnych zasobów energii. Po przej­ściu takiej próby właśnie ty wygrasz ca­sting. Ja to widziałem w Ameryce”.

Szkoli do tego typu prac w ramach pro­gramu Stowarzyszenia Centrum Wolon­tariatu w Krakowie. W I996r. dostał ty­tuł Wolontariusza Roku.

Wódka dla przyjemności

Gdy nastała demokracja i na prezyden­ta Krakowa wybrano profesora Jacka Woźniakowskiego, został u niego dyrek­torem wydziału kultury. Był w poprzed­niej kadencji radnym i przewodniczącym komisji kultury. — Bankiety dla gości z za­granicy odbywały się w Chłopskim Jadle, a tam wiadomo: pierogi ze skwarka­mi, smalec, goście uważali na choleste­rol i stoły zostawały pełne. Byłem umó­wiony z szefem, że wszystko, co zostaje, zabieram. Pakowałem do samochodu i zawoziłem do Monaru.

Jeszcze zajmował się tym, by Jagielloń­skiej nie przemianować na ulicę św. Jad­wigi (mimo że Papież ją właśnie beaty­fikował), a placu pod Barbakanem nie nazwać placem Zbrodni Armii Czerwo­nej („Jak się umawiać z dziewczyną na takim placu?” — przekonywał prawico­wych radnych). W tej kadencji kandydo­wał do sejmiku wojewódzkiego z Unii Wolności i dostał 15 tys. głosów, najwię­kszą liczbę w obwodzie.

— Trzy lata z rzędu organizowałem syl­westra na Rynku. Koledzy zarzucali mi: „Robisz sobie kampanię wyborczą”. Wte­dy odpowiadałem: „Ty też postój sobie pół nocy na 20-stopniowym mrozie i krzycz”. Pierwszego roku było wielu pijanych i agresywnych, a ostatnim ra­zem było przyjemnie i bezpiecznie. Mnie chodzi o to, żeby Polska była roześmia­na, kolorowa i żeby tu pili wódkę dla przyjemności, nie dla agresji.

W zeszłym roku Fedorowicz nakręcił dla 2 TVP cykl programów „Zadyma”. Oglądam kolejne kasety.

Program „Agresja”: namówił do przy­jazdu chłopców z zakładu poprawczego w Pszczynie, gdzie siedzi wielu młodo­cianych morderców. Zaprosił też tzw. grzeczne dzieci z dobrych krakowskich liceów. Jedno z nich opowiada, jak zo­stało kiedyś bez powodu pobite.

— A jaką miałeś czapeczkę, z jakiej fir­my, oryginalną? A plecak, też oryginal­ny? — ripostowali chłopcy z poprawcza­ka. — I powiedz, gdzie mam się rozłado­wać? Co robić po szkole, jak miejsca, gdzie kiedyś można było trenować, wy­najęły banki? Trzeba znaleźć ofiarę, że­by z siebie tę energię wyrzucić. Po mo­jej dzielnicy ja idę, ktoś idzie, i to dla mnie naturalne, że, k…, muszę go zlać.

Inka Dowlarz, która była asystentką Fe­dorowicza przy „Zadymach”: — Ci mło­dzi uważają, że jak zachowują się agre­sywnie w świecie pełnym zła, to działa­ją racjonalnie. Fedorowicz potrafi rozbić ich uporządkowany obraz świata przez to, że nie okazuje im wrogości, lekcewa­żenia tylko konfrontuje ich z innymi.

Następny program — o konflikcie poko­leń. W kolejnym niedoszli samobójcy opo­wiadają o przyczynach swojej rozpaczy.

Program z kibicami. — Spędziłem mie­siąc na tym, żeby usiedli koło siebie ki­bice Wisły i Cracovii — mówi Fedoro­wicz. — To była moja porażka bo w koń­cu pojawili się tylko wisłacy, którym ja kibicuję. Ale za to, mimo że przyszło ich siedmiuset, to ani jedno krzesło w studiu nic było połamane, a z raportu policyj­nego wynikało, że po drodze, jak wraca­li, też nic nie zostało zniszczone.

Po 12 programach telewizja w 1998 r. zdjęła z ramówki „Zadymy”. Kilka na­grań wciąż czeka na emisję. Po kasety zgłaszają się do Fedorowicza nauczycie­le, studenci. Już nawet powstały na ich podstawie prace magisterskie.

Z Werony do biznesu

Julia piękna elegancka starannie uma­lowana jest przedstawicielem dużej fir­my tytoniowej.

Romeo, garnitur, długie blond włosy, puszyste jak z reklamy szamponu, i sta­rannie upięte z tyłu, skończył politechni­kę, jest informatykiem.

— Glany mi się zniszczyły — mówi — ale coś mi z tamtych czasów zostało w gło­wic, słucham jakiejś muzyki. Jeszcze nie­dawno częściej chodziłem w skórzanej kurtce niż w garniturze, teraz na odwrót. Zdarzyło mi się nie zostać przyjętym do pracy przez długie włosy, bo zanim mnie zobaczyli, wszystko wskazywało na to, że im pasuję. A przecież, jakby jasno po­wiedzieli, tobym ściął.

Romeo działał w programie Młodzi Ini­cjatorzy Projektów na rzecz Rówieśni­ków przy organizacji CEMEA, afiliowa­nej przy Radzie Europy.

Pytam: — Co mu dał teatr?

— Jak chcę dziewczynę poderwać, mo­gę zacytować tekst, już to parę razy wy­korzystałem. To była przygoda, nie psy­choterapia, ale jednak lepiej umiem wy­rażać uczucia. I w jakimś sensie to, kim dziś jestem, zawdzięczam Jurkowi. Dwie osoby z trzydziestu utopiły się w narkotykach, nawet liczmy z piętna­stu, bo to nie groziło skinom. A ilu mog­ło się utopić?

Książę Werony, który wtedy miał 16 lat i trzy lata mieszkał w piwnicy u kolegi („szkoda było mi czasu na naukę i woła­łem robić coś pożytecznego, na przykład jeździć na motorze”), spotkał kiedyś na ulicy kolegę, który szedł zdawać do lice­um, i zaciągnął go na egzamin. Liceum skończył, zajmuje się rękodzielnictwem w kamieniu i robieniem mebli. Ożenił się z dziewczyną z teatru, tak jak Tybalt, bra­tanek pani Capuletti, razem doliczył się pięciu trwałych teatralnych par.

Merkucjo prowadzi firmę produkującą tapety. — Zacząłem punkować w szóstej klasie podstawówki — wspomina. — Mia­łem tak zwany dobry dom, tatuś był in­żynierem w Hucie, matka nauczycielka. Z początku należałem do sezonowców: na wakacjach zapuszczało się irokeza, i jeszcze szło się w nim pierwszego dnia do szkoły, a potem się zaczesywało. Skinole też bywali sezonowi. W zawodów­ce już chodziłem stale z irokezem. Piłem, bo lubiłem być na wiecznej bani, i do tej pory punk mi się kojarzy właśnie z ba­nią. Miałem 17 lat i pierwszy raz wyje­chałem za granicę. Byłem już wtedy załogantem, czyli skupiałem się na tym, że­by być w zbieraninie bliskich mi punków i z nimi się włóczyć. Ale jak miałem do wyboru pójść na zadymę czy na koncert, wybierałem koncert, a było wielu takich, którzy tylko myśleli o zadymie.

Merkucjo opowiada, jak miał problemy z pracą i pomógł mu Fedorowicz. — Nie byłem za bardzo ideologiczny, pasowało mi towarzystwo ludzi odjechanych, ale dążenie do anarchii za wszelką cenę uwa­żałem za głupotę, może zresztą większość tak uważała, tylko udawali twardzieli, w każdym razie moi hardziej ideologicz­ni koledzy są dziś alkoholikami. Skoń­czyłem zawodówkę budowlaną. Myśmy wiedzieli, że kiedyś powiesimy glany na kołku i skórę do szafy, że punk, który się nie zatrzyma, kończy jako menel. Zachlany przed sklepem chodzi i sępi, żeby się napić czy naćpać. Na Rynku spotkałem niedawno dwóch z irokezami i moja pier­wsza myśl była: „Wy, tumany”.

W pubie wpadam na Romea

Juro, który na scenie wygłaszał tylko jedną kwestię (kiedy Romeo pytał, wska­zując na Julię, kim jest ta dama, odpowia­dał: „Ja tam nie wiem, panie”), poza sce­ną był jednym z głównych ideologów.

— Miałem 16 lat — opowiada — i zdałem do technikum elektronicznego. Zanim zo­stałem skinheadem, krótko punkowałem, na przełomie między podstawówką a szkołą średnią. Wyleciałem z technikum między innymi za to, że przyszedłem do szkoły z irokezem. Pojawiły się narkoty­ki. Nie podobało mi się to, tak jak i to, że nie było żadnej solidarności, jeden okra­dał drugiego, normalny rozbój, można by­ło stracić pas, kurtkę skórzaną. A poza tym nie miałem lewackich poglądów. Chciałem zmieniać świat jak wszyscy młodzi i chciałem go zmienić tak, żeby Polska była silniejsza. Uważałem się za narodowca i to było powodem związania się ze skinheadami. Fedor twierdzi, że to nas nauczyło tolerancji, ja uważam, że nie, bo ja i tak wcześniej nie miałem do nikogo urazy. Niektórzy do końca się jej nie nauczyli, ale uważali, że jak dostali glany, to powinni dotrzymać słowa.

Związał się ze Szprychą, która była pun­kową i grała damę dworu Montccchich. — Niektórzy się na to krzywili. Ale — opo­wiada dalej — przecież po to samo zostaje się punkiem czy skinheadem, żeby żyć tak. jak się chce, zgodnie ze swoimi ide­ałami, a nie tak, jak oczekują inni. Po­znałem punkowców z Gorlic, napisałem do ich zina [pisma wydawanego poza ofi­cjalnym obiegiem — przyp. red.] o do­świadczeniach z teatrem, stawiałem im irokezy, bo z czasów, gdy byłem pun­kiem, zostało mi zamiłowanie do tego.

Przez czas jakiś był sympatykiem Stron­nictwa Narodowego Macieja Giertycha.

— Moje poglądy były wtedy bardziej ra­dykalne, teraz uważam się za konserwa­tywnego liberała. Doszedłem do tego, że świata nie zmieni się na ulicy. Na prze­łomie lat 1992/93 wstąpiłem do KPN, byłem rzecznikiem prasowym Okręgu Krakowskiego KPN-OP, szefem mało­polskiego Strzelca [paramilitarnej przy­budówki KPN – przyp. red.].

Jest radnym drugiej kadencji, w po­przedniej — KPN, w tej — AWS.

— Po rozłamie uznałem pomysły Słom­ki, takie jak lustracja gospodarcza, za idiotyczne, lewackie. Jestem w komisji bezpieczeństwa i praworządności oraz w komisji edukacji, kultury i sportu. Or­ganizowałem przegląd sztuki alternatyw­nej „Młodzież przeciw przemocy”. Nie­źle wylądowałem, robię to, co chciałem. Glany noszę do dziś, to mój łącznik z przeszłością.

Dawna narzeczona Juro, dama dworu Montecchich, studiowała bankowość, te­raz studiuje filozofię, jest jedną z najlep­szych studentek na roku, pracuje w spół­ce leasingowej. Tamten czas, kiedy wy­gląd miałam ortodoksyjny — irokez na 30 cm, kurtka skórzana — to był zmarno­wany czas. Z nikim z nich się nic spoty­kam, czasem w pubie wpadnę na Romea.

Radek, jeden ze sług Capulettiego, oże­nił się z teatralną Julią. Opowiadał w pro­gramie „Zadymy” nagrywanym trzy la­ta temu: — Chodzę na mecze, robię zady­my, ja to lubię, jestem dumny, że jestem skinheadem. Na początku razem wszy­scy napieprzali, punk był agresywny, a potem wdał się w ruch anarchistyczny, a teraz pacyfizm, i to mnie wkurza. Po­lityka to syf, byłem w Stronnictwie Na­rodowym i byłem manipulowany. Dalej chodzę w glanach. Ale jeżeli chcę się bić, to idę na mecz, bo tam tak samo chcą się bić. Nie biję staruszek. Lubię agresję, lu­bię przemoc, ale nie zdzielę pierwszego człowieka z brzegu, to jest bzdura, a to właśnie zostało rozdmuchane.

— Mało z nas pozostało nadal skin­headami, mało punkami — mówił wtedy Romeo — a Radek jest nadal skinheadem i szanuję go za to.

Radek skończył liceum ekonomiczne, przez kilka lat pracował jako przedstawi­ciel jednego z browarów. Dziś prowadzi pub przy akademiku i jest studentem III roku resocjalizacji.

— Dziś już nie powiem o sobie, że je­stem skinheadem. Wyrosłem z tego. Za­częło się normalne życie, walka o pie­niądz. Zostało mi zamiłowanie do dobrej zabawy, do określonej muzyki, do picia piwa z przyjaciółmi. Rzadko chodzę na mecze, nie mam czasu, i już nie muszę się bić. Ale co to wtedy znaczyło być skin­headem? Bez sensu jest mówić o ideolo­gii, piętnować skinheadów, że to ohydni nacjonaliści, nienawidzący Czarnych. To była tylko firma buntu, odreagowania. Nie ma dużej różnicy, czy formą buntu jest słuchanie muzyki pop, czy nielubienic Cyganów — to jest kwestia przypad­ku. Mówiłem, że jestem faszystą, ale przecież to wyrastało z tego, że żyłem na tym, a nie na innym osiedlu. Każdy, kto jest młody i ma problemy, ma radykalne poglądy. I każdy w jakimś momencie sta­je przed wyborem: albo się od nich odbije, albo zginie.

Na dawnych pozycjach przetrwał już chyba tylko stary Montccchi, czyli Słoń, o którym koledzy mówią „Ostatni Mo­hikanin”. Już gdy go poznali, mówił, że jego trumna nie da się domknąć z powo­du irokeza. Wielki, potężny, nosi łańcuch na szyi, łańcuch na biodrach, opadające spodnie w paski. Skończył zawodówkę, pracował w zakładach zieleni, a ostatnio jako kontroler w tramwajach.

O dzisiejszej Nowej Hucie Capuletti i Montecchi mówią jednym głosem. O tym, że rządzi dres, bejsbol i szalik. Że można dostać nawet od bardzo ładnie ubranego gościa, w dowolnym miejscu, a wtedy było wiadomo, kto kogo i gdzie. Za ich czasów mnóstwo przynależało, że­by tylko należeć do grupy, ale też stały za tym idee. Teraz to minęło. Młodzież dorastająca w III Rzeczypospolitej jest zupełnie inna, nie znają żadnych norm, wartości. Za tym idzie nieuzasadniona przemoc.

Radek mówi: — W Nowej Hucie królu­ją złodzieje, którzy okradają samochody i sklepy. Sądzę, że to tak samo wyrasta z buntu i niedawno jeszcze ci złodzieje byliby punkami czy skinheadami. W Hu­cie wzrasta bezrobocie, tych zbuntowa­nych będzie zapewne przybywać.

Gdy mówię Fedorowiczowi, że fanta­stycznie udało się w życiu tym, którzy mieli szansę się z nim zetknąć, odpowia­da, że części z nich nie udało się uchro­nić. Jeden z narkomanów, który brał udział w jego warsztatach, popełnił sa­mobójstwo, skoczył z wieży ratuszowej.

Partner w scenie śmierci z Merkucjem, który był punkiem, potem skinem, teraz jest jednym z bardziej znanych narkoma­nów na Rynku. Zaczepia swoich dawnych kolegów z teatru, prosząc o pieniądze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji