Artykuły

Upiorna codzienność

Pozycja Ibsena — demaskatora purytańskiej teologii i moralności mieszczańskiej w gronie klasyków światowego dramatu jest niekwestionowana. Jak w przypadku każdego z wielkich, tak i tu, pojawiają się pewne kłopoty onscenizacyjne.

Na atmosferę i klimat końca XIX wieku realizator nie może liczyć. Mimo wszystko staruszek świat posunął się co nieco do przodu. To, co wtedy wzbudzało namiętności, szokowało, irytowało, dziś przechodzi bez drgnienia powiek, wręcz wywołuje uśmiech. Słowem, realizacja takiego dramatu jak Upiory wymaga, moim zdaniem, od reżysera bądź niebanalnej koncepcji scenicznego odczytania utworu, bądź dbałości i starań wręcz akademickich.

Kolejną sztukę wystawioną w Teatrze Kameralnym we Wrocławiu postanowiłem obejrzeć tym razem bez premierowo-nobliwej zadyszki i artystowsko-towarzyskiej egzaltacji. Boję się teraz, że nie wyszedłem na tym zbyt dobrze. Upiory oglądane w szarym dniu, o niecodziennej porze (16:00) rozczarowują. Rudolf Zioło nie znalazł recepty na atmosferę. Nie czuje się na scenie niczego niesamowitego, nic nie „wisi w powietrzu”. Monotonia środków wyrazu męczy, napięcia rażą sztucznością. Nie jest to ani tragedia, ani — jak przewrotnie postuluje Jan Kott skupiony w tym dramacie na dialektycznej zabawie przeszłości z przyszłością — komedia. Przecież Ibsen na kanwie dydaktycznego dramatu o rozpustnym kapitanie, żonie, która porzuca męża, (po to, by doń powrócić i żyć dalej przykładnie i obłudnie), o pełnym tchórzostwa i hipokryzji pastorze, konstruuje jakąś ponadczasową prawdę o kondycji ludzkiej, pełnej pęknięć psychiki. Jego bohaterowie żyją rozdarci między światem obowiązujących norm i wartości a trawiącym je fatum. U Ibsena przewrotnie „wyższą konieczność” uosabiają krętki blade syfilisu. Choroba toczy wszystkich poza, jak się okazuje, najzdrowszą (o zgrozo) Reginą. Pozostałe postacie autor traktuje z pogardą i sarkazmem.

W Teatrze Kameralnym Upiory są bezbarwne i papierowe. Sytuacji nie ratuje bynajmniej nieprzemyślana chyba, pełna „dziur” i niekonsekwencji scenografia Andrzeja Witkowskiego. Poza udanym, uwspółcześnionym przykładem (Jacka Frühlinga uzupełnił Ryszard Ziobro) zwraca uwagę doborowa stawka aktorów. Tu tylko wyczułem dobrą rękę reżysera (ale rzemiosło to jeszcze nie twórczość) — w ustawieniu niektórych scen i postaci. Przy czym, o ile panowie (nie wiem, czy najszczęśliwiej dobrani) nie zaskakują odejściem od właściwego im rzetelnego poziomu, to paniom warto poświęcić parę słów. Teresa Sawicka potwierdza swą prawdziwą klasę, nadaje pani Alving pewne cechy nieobecne u Ibsena, które w tym wypadku się sprawdzają. Drugi najjaśniejszy punkt tej inscenizacji to niezwykle udana rola Ewy Skibińskiej (Regina) — jak się okazuje dojrzałej aktorsko, sprawnej warsztatowo i pełnej jakiejś wewnętrznej pasji. Takiej właśnie nowej, kobiecej, świeżej twarzy brakowało w tym teatrze.

Chwała dyrektorom, którzy współpracują z uznanymi, dobrymi reżyserami, ale biada tym drugim, gdy nie mają dość siły, by wyjść poza teatralną codzienność.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji