Artykuły

Tak trzeba odczytywać Fredrę

To, że od miesiąca już wrocławska salka kameralna rozbrzmiewa co wieczór śmiechem i zabawą, daje teatrowi wrocławskiemu niewątpliwie dużą satysfakcję. Ale znacznie istotniejszą satysfakcję powinien wszystkim wrocławianom sprawiać fakt, że śmiech ten i ta zabawa są mądre i zdrowe, bo wywołane przez zdecydowanie trafną, nowoczesną i nowatorską realizację klasycznej pozycji repertuarowej, jaką stanowią Śluby Panieńskie Fredry.

Czegóż bowiem dokonała Maria Wiercińską.— reżyser spektaklu — wespół z wykonawczym kolektywem aktorskim i scenografem tego przedstawienia — Jadwigą Przeradzką?

W realistycznej oprawie scenicznej, w plastycznych ramach prostych, lecz pięknych i stylowych dekoracji pokazali oni prawdziwych ludzi szlacheckiego dworu, ludzi tak prawdziwych, że dla dzisiejszego widza stanowczo śmiesznych. Udowodnili, że realistyczne spojrzenie na fredrowskich bohaterów to spojrzenie przede wszystkim ironiczne.

To, na co stary Fredro patrzył z ojcowsko napominającym rozczuleniem, nowoczesna inscenizatorka zademonstrowała nam tak, że patrzymy na to z żartobliwą ironią jako na obraz minionej bezpowrotnie przeszłości.

Fredro był realistą w kreśleniu obrazu własnej klasy i dlatego bez poczucia skandalu ukazał sprężynę kierującą miłosną intrygą Ślubów Panieńskich. Wiercińska zaś i aktorzy wrocławscy obnażają swą interpretacją artystyczną tę sprężynę jako czynnik najbardziej istotny: jest nią rodowo-majątkowa transakcja małżeńska, jest nią kombinacja pieniężna, a poza tym absolutne nieróbstwo, przy którym flirt stanowi jedyne zajęcie.

Poza tym wszystkim artyści wrocławscy nie gubią najcenniejszego waloru sztuki Fredry, nie gubią tego, co nadaje nieprzemijającą wartość tej flirtowej intrydze salonowej na scenie, nie tracą poezji tej sztuki, piękna jej wiersza, uroku jej śmiałego dowcipu tekstowego. I dlatego wrocławskie Śluby Panieńskie — bez przesady i sloganowego patosu — są prawdziwą ucztą teatralną.

Stanisław Bugajski jako Gucio jest bezgranicznie szczerym birbantem, który nieświadomie a z poczuciem osobistej satysfakcji posługuje się swą rutyną flirtu dla pozornie tylko własnego zwycięstwa, bo w rzeczywistości dla zwycięstwa majątkowej rachuby spółki akcyjnej „Radost-Dobrójska”. Bugajski z finezją i psychologicznym uzasadnieniem przechodzi od kpiarskiej postawy cynika do szczerego zaangażowania się uczuciowego wobec Anieli. Maria Kozierska zaś jako Aniela konsekwentnie utrzymuje swój typ psychiczny, wybitnie liryczny od początku do końca. Jest ta poważny sukces tej artystki, którą dotychczas widzieliśmy na scenie wrocławskiej w zupełnie odmiennych charakterowo postaciach.

Talent sceniczny wysokiej klasy zaprezentowała Barbara Krafftówna jako Klara — przeciwieństwo psychiczne Anieli, kobiecy Raptusiewicz, który jednak w ujęciu Krafftówny ukazuje się nam w całej skali przejść od frywolności i wyrozumowanej zawziętości do rozżalenia i dziecięcego załamania wobec grożącej klęski miłosnej.

Przy interpretacji Radosta przez Władysława Staszewskiego, można tylko raz jeszcze podkreślić mistrzostwo tego artysty, którego Wrocław poznał już w całym wachlarzu ról od postaci wiejskiego biedaka w Kogutach Baltuszisa, poprzez wspaniałego laboranta w radzieckim instytucie naukowym (Obcy cień) aż do Radosta właśnie, który w jego ujęciu jest przecież kolegą Gucia, tylko „już po wszystkim”.

Trafny aktorsko był także Albin Igora Przegrodzkiego. W wykonaniu tego artysty postać ta występuje wyraźnie jako parodystyczna polemika

Fredry z sentymentalną pozą romantycznego amanta, którą Fredro chciał ośmieszyć swoich wrogów-romantyków.

Z całością obrazu sharmonizowala również sylwetkę pani Dobrójskiej Julia Elsner, ukazując doświadczenie „zacnej matrony” jako wynik dość interesującej przeszłości związanej z Radostem, a koncepcją odmłodzonego Jana w interpretacji Jerzego Adamczaka jest niewątpliwie także szczęśliwa. Jan jako wtajemniczony we wszystko zausznik Gucia, sprytny i modny lokaj z miasta, jest na pewno lepszy i zgodniejszy z tekstem Fredry niż upokarzająco stary sługa z tradycyjnych inscenizacji Ślubów.

Cały spektakl ma swój wyraźny styl, utrzymuje się w wartkim i barwnym rytmie poezji Fredry. W doskonałym podawaniu przez wszystkich aktorów fredrowskiego wiersza znać szkołę Wiercińskiego (nie zmarnowano np. kapitalnego wa-ry-jata, o którego tak się bił niegdyś Boy-Żeleński). Szkołę tę widać też w wydobyciu pełnego efektu znakomitych scen zarówno komicznych jak i lirycznych w psychologicznym rozwoju poszczególnych postaci sztuki, które wcale nie są pojedyncze ani schematyczne, lecz zmieniają się w toku akcji.

Można by tu jeszcze mówić o doskonałych pomysłach szczegółowo-inscenizacyjnych jak np. „mur spódnic” w obronie Gucia lub kołowrotek Klary wokół wełny na krześle Można by tu jeszcze zwrócić uwagę na fakt, że na Ślubach uświadamiamy sobie m.in., ile to potocznych dziś żartobliwych powiedzonek pochodzi od Fredry („Panna nie panna, któż, wgląda tak ściśle?”) Na to jest za mało miejsca w jednym felietonie dziennikarskim.

Trzeba tylko powiedzieć: z wrocławskiej inscenizacji Ślubów możemy być dumni. Spektakl jest jubilersko wycyzelowany, czysty i pełny. Z takim pietyzmem należy wystawiać klasyków naszej dramaturgii. Tak trzeba odczytywać i tak należy pokazywać Fredrę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji