Artykuły

Brat św. Franciszek

Jestem za Teatrem Ludowym, a ściślej za Fedorowiczem — jedynym w Polsce dyrektorem franciszkaninem — to znaczy takim, który przejął idee św. Franciszka. No może nie wszystkie, ale większość. Co ten człowiek wyprawia z miłości do jednego mocno zagrożonego miejsca w Nowej Hucie — ludzki język nie wypowie! Kilka miesięcy temu przyznał się, że nie ma grosza na działalność teatru, a mimo to wystawia, musical o św. Franciszku. Oczywiste było, że szykuje się pojedynek: minister Rostworowski (wtedy jeszcze) kontra święty. A pośrodku on — pasterz zagrożonej trzody — na przemian wymachuje mieczem i karmi wróble. Ale pewności co do tego, że miłośnik kwiatków i jaskółek bez reszty posiadł duszę Jerzego Fedorowicza, nabrałam dopiero wtedy, gdy wydarzyła się historia ze skinami. Pamiętacie Państwo? Pewnej listopadowej niedzieli zaprosił wszystkich skinów z Krakowa, Nowej Huty i okolic na próbę musicalu. Przyszło ich około setki. Nikogo nie pobili, pozwolili dyrektorowi odczytać wyjątki z franciszkańskiej reguły, potulnie obejrzeli fragment spektaklu, w którym święty nakłania do gołębiej dobroci wilka i w zdyscyplinowanym ordynku opuścili salę. Wypalona fajka pokoju ponoć sprawiła, że od tego czasu szyby w Teatrze Ludowym są całe.

Był to dobry początek serii cudów, jakie ostatnio wydarzyły się w Hucie. Cud pierwszy: do programu została włożona wkładka z dziękczynnym tekstem dla sponsorów. Ich lista zajmuje całą stronę. Przy okazji wertuję wyjątkowo starannie wydany program. Są tam ważniejsze daty z życia świętych: Franciszka i Klary, dziesięciopunktowy dekalog św. Franciszka, fragmenty książki Waldemara Łysiaka Wyspy Zaczarowane z opisem nawrócenia pewnego bezczelnego Amerykanina, który zanim doznał olśnienia, cynicznie żuł gumę przy grobie świętego, wreszcie komiks opowiadający o tym jak św. Franciszek sprowadził na drogę braterstwa trzech zbójów.

Nie mam jednak czasu na szczegółowe przeglądanie programu, albowiem na widowni robi się coraz ciekawiej. Teatr wypełnia się śmietanką intelektualną i duchową. Tu i ówdzie w rzędach czernieją habity i kornety. Rozpiętość wiekowa publiczności imponująca: od staruszków po dzieci. Wszyscy ptaszęco radośni, bo wiedzą, że żadne przykrości Ich nie spotkają, nikt nikogo nie będzie ukatrupiał, ani nie namawiał do spekulowania na temat rezultatów akcji strajkowych w Polsce.

Ale zaczynajmy zapasy ze świętym! Muszę się pospieszyć, bo nie zdążę wymienić wszystkich cudów, które wydarzyły się tego wieczoru. A więc cud drugi: oni — to znaczy aktorzy — naprawdę śpiewają i ruszają się. Kilka miesięcy temu Fedorowicz opowiadał, że zrobi z Teatru Ludowego teatr muzyczny. Nie wierzyłam. Tymczasem jest nieźle. Żeby jeszcze aparatura nagłaśniająca nie pocharkiwała… Ale spuśćmy na to zasłonę miłosierdzia — zwłaszcza że podobno aparatura pożyczona…

Cud trzeci: publiczność, która nagradza brawami każdy numer (słowo numer nie pasuje do sztuki o świętym, w dodatku tak miłym, ale trudno). Rozglądam się po sali. Na końcu blady, w czerni dyrektor Fedorowicz stoi oparty o drzwi wyjściowe, niczym Wyspiański na Weselu. Za mną ktoś, kto wygląda na wysoko postawioną osobę duchowną, składa ręce do modlitwy? Nie. Do oklasków! Przede mną kilkuletni synek jednej z gwiazd Starego Teatru w towarzystwie sympatycznego wujka reżysera głośno powtarza przesłanie o miłości bliźniego. Zawstydziłam się własnej nietolerancji i postanowiłam wybaczyć pewnej artystce rękodzielniczce, która w lecie na rynku w Lęborku sprzedawała kilimki z głową Papieża Jana Pawła II — wyjątkowo szpetne. Ale każdy chwali Boga jak umie i tego właśnie uczy musical o św. Franciszku.

Muzyka w spektaklu robi wrażenie synkopy rąbanej, w której nie gustuję, ale, patrz hasło: tolerancja — więc nie narzekam. Szczyt euforii w przedstawieniu został osiągnięty w trakcie wykonywania hitu końcowego. — „Bądź pochwalany dobry Panie”. Święty Franciszek Rafał Dziwisz wraz z zespołem śpiewał i tańczył, a widownia za przykładem siostrzyczek zakonnych z trzeciego rzędu wyklaskiwała rytm. Potem wszyscy wstali i był to przedostatni cud — klasyczna owacja na stojąco. I mniejsza o to, czy była ona apoteozą sztuki, znajomych czy Kościoła, ważne, że wszyscy znowu się uśmiechali.

Te siedem cudów, które dokonały się owego wieczoru, sprawiło, że jak niepyszna siedzę teraz nad kartką papieru i kiełkuje we mnie mocne postanowienie rozpoczęcia ćwiczeń w miłości bliźniego. Mam takie upatrzone twarze, od których rozpocznę samodoskonalenie. Od dziś? No, może od jutra. A gdyby mi trudno było wytrwać w postanowieniu, pójdę jeszcze raz na przedstawienie o św. Franciszku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji