Artykuły

Żywy „Hamlet”

Widzę w tej inscenizacji Hamleta protest Jakuba Rotbauma przeciw lo­som, które scenicznym ujęciom tego dramatu zbudowała historia. Z Hamletem stało się przecież po trosze tak jak z wieloma inny­ mi arcydziełami: dobre intencje ludzkie osa­dziły go na pomniku, wysoko, na wyżynach wprawdzie jak najbardziej zasłużonych, ale przecież odległych od codziennego życia. W dzień powszedni przechodzi się obojętnie obok cokołu pomnika — osobę na nim osa­dzoną widzi się rzadko, tylko przy wielkim święcie. Tak to medal wdzięczności ludzkiej miewa swoją drugą, mniej zachwycającą stronę.

Owa odświętność kontaktu z Hamletem przyczyniła się do tego, że większość współ­czesnych nasyconych mniej lub więcej in­wencją twórczą interpretacji Szekspirowskie­go dzieła ma podstawową wadę: pokazuje nam pomnik Hamleta, a nie oryginał, poka­zuje nam Hamleta prześwietlonego aparatu­rą tysiąca tomów i tomików dysertacji, ana­liz, przyczynków, a nie królewicza duńskie­ go takiego, jakim go w wizji twórczej przekazał ludzkości Szekspir. Z pomnikiem roz­mawia się dość trudno. A Rotbaum chciał, i słusznie, by widz nie zagapił się z podzi­wem na pomnik, lecz by w czasie spektaklu rozmawiał wewnętrznie z bohaterem drama­ tu, z bohaterem, o którym powiedzieć sobie można na pewno jedno: człowiek, taki sam, jak ja człowiek! „Jest to dla mnie wprost rzecz nie do po­ jęcia — mówił Płoszowski (Henryk Sienkieiwicz) — że dzisiejszy człowiek w każdym położeniu, w każdym najbardziej nowożytnym i złożonym rozstroju duchowym, nie znajdzie w niczym tyle analogii ze sobą ile w tym dramacie… Hamlet — to dusza ludzka, ja­ ka była, jaka jest i jaka będzie”. Tę analogię uchwyci widz wtedy tylko, gdy piękne słowa głębokiej mądrości usłyszy z ust żywego człowieka. Deklamacja, pomnikowy patos, odświętna celebra — będą tu zasadniczą prze­szkodą.

Ba! Ale czy można tak właśnie po ludzku, jakoś codziennie, prawdziwie pokazać na scenie Hamleta? Czy nie będzie tu zasad­niczą przeszkodą cały bagaż dramaturgii li­czący sobie lat ponad trzysta, bagaż sytuacji odległych, obcych współczesności, bagaż niektórych ujęć rażących oko i ucho naiwnością?

Rotbaum udowodnił, że można. Podporząd­kował on wszystkie inne sprawy temu nadrzędnemu celowi, ostrożnie i umiejętnie posuwając się przez gąszcz przeszkód, głębokim przemyśleniem rozcinając liany konwencyj­nych ujęć, przyprowadził Hamleta do widza tak blisko, że w jeden rytm złą­czyły się i widza i bohatera myśli, odczucia, oddechy. Że Dania? Że królestwo? Że duchy? — takież to wszystko okazało się nikłe, nie­ ważne, niedostrzegalne wobec tak bezpośredniego zbliżenia z dramatem serca wołające­ go: „O, daj mi człowieka, nie będącego żądz swych niewolnikiem”.

Rotbaum był w realizacji swego zamysłu twórcą bardzo bezwzględnym. Bunt inscenizatora skierował się w pewnym momencie nawet przeciw Wyspiańskiemu. Autor We­sela pisał przecież o Fortynbrasie: „Jest to przede wszystkim niezmiernie ważna postać i pierwszorzędna w wadze tej tragedii, waż­ność tej tragedii Ducha”. Rotbaum odrzucił w ogóle wątek Fortynbrasa, wątek „niepoko­jów w Norwegii”. Niech żadne, błędne czy bezbłędne, tła historyczne, niech żądne naddatki nie odwodzą widza od sprawy głównej na marginalia.

Bunt Jakuba Rotbauma zakończył się wiel­kim jego zwycięstwem. Przez cały czas trwa­nia spektaklu widz tkwi w samym centrum kręgu ludzkiej sprawy, słabości i siły, wzlo­tów i upadków, buntów i rezygnacji, które w takim czy innym natężeniu kształtują ży­cie ludzkie dziś, tak jak kształtowały przed wiekami, tak jak kształtować będą jutro i pojutrze. „Cóż to za arcydzieło — człowiek!”

Od pięknego i słusznego zamysłu do uda­nej realizacji Rotbaum miał drogę trudną i daleką. Szło przecież nie tylko o umiejętne opracowanie tekstu. To była ledwie część roboty.

Głównym sojusznikiem Rotbauma i współ­twórcą sukcesu był Aleksander Jędrzejew­ski. Zasadniczym warunkiem powodzenia koncepcji Rotbauma stała się sprawa tech­niczna: wartość, płynność, potoczystość akcji, zapewnienie maksymalnej swobody ruchów aktorowi i taki obraz plastyczny, który by (tu dzieło uzupełnia swym wkładem Jadwiga Przeradzka), harmonijnie w jedną całość wiązał działanie ludzi, sytuację. Na scenie Teatru Polskiego oglądamy piękny film, tym piękniejszy, że działają w nim żywi ludzie.

Tempo spektaklu jest wręcz zaskakujące.

Nie idzie tu oczywiście o jakieś przyśpiesze­nie, ale o ciągłość obrazu, o jego płynność, o to, by w zasadniczych jego fragmentach widz ani na chwilę nie tracił kontaktu z ak­cją rozgrywającą się w różnych punktach pałacu, czy Elsynory, by ani widzowi, ani, co równie ważne, aktorowi nie szatkowały włączenia się w sprawę długie przerwy rozpra­szające uwagę i nastrój. Wszystko to zapewniło proste, i przez to godne podziwu, rozwiązanie: szereg przesłon (kamera filmowa), z których bodaj trzy tylko są ruchome — a środek sceny to punkt, w którym skrótowa dekoracja precyzyjnie określa miejsce akcji.

Scenograficzne rozwiązanie Jędrzejewskiego przekreśliło mit obrotowej sceny — chociaż życzę jej naszemu teatrowi. Błyskotliwe roz­wiązanie, przekonywające w wyrazie artystycznym a fenomenalne chyba w ujęciu technicznym, wykracza daleko poza to o czym wolno nam było marzyć. Eichlerówna ma zdaje się rację mówiąc, po powrocie zza granicznego wojażu, że Polska — to najlepsze w świecie dekoracje teatralne. Jeśli tak jest, to na pewno w czołówce ich twór­ców zarezerwowane są fotele dla wrocław­skich mistrzów: Jędrzejewskiego i Przeradzkiej.

Trzecią (oczywiście równorzędną, niebez­pieczne są próby hierarchizowania podstawo­wych elementów w teatrze) częścią główną tego spektaklu są aktorzy. Wbrew najlep­szym na pewno intencjom nie wszyscy człon­kowie zespołu wykonawczego stali się so­jusznikami Rotbauma. Czasem przeszkadzała niebezpiecznie zarysowująca się maniera (Wójcik jako Laertes), czasem nieporozumie­nie obsadowe (Martynowska jako Gertruda), czasem, co tu dużo gadać, nieporadność (Olędzki jako Poloniusz). Jednym tchem wypowiadam te swoje zastrzeżenia, by pozbyć się ich możliwie najszybciej, by nie osłabia­ły niecodzienności wrażeń wyniesionych ze spektaklu. Trudno żądać zupełnej nieskazitelności. Otrzymaliśmy i tak o wiele więcej ponad przewidywania.

Podstawowa większość wykonawców (Bo­gusław Danielewski, Jan Szulc, Zygmunt Hobot, Henryk Huńko, Marian Bogusławski, Mieczysław Łoza, Cyryl Przybył, Antoni Odrowąż, Zbigniew Nawara-Nowosad, Mie­czysław Nawrocki, Juliusz Grabowski), podo­łała trudnemu zadaniu i rzetelnie zasłużyła sobie na sprawiedliwy rozdział braw, który­ mi widownia darzy spektakl.

Pełnymi współtwórcami rotbaumowskiego zwycięstwa stali się odtwórcy ról Hamleta i Ofelii. I tylko tak być mogło. Nie można so­bie przecież wyobrazić udanego spektaklu Hamleta, w którym trzeba by zbyt dużo zarzucać wykonawcom ról duńskiego króle­wicza i Ofelii. Ale tej dzielnej czwórce (Piotr Kurowski, Igor Przegrodzki, Halina Dobro­wolska, Irena Szymkiewicz) dziś dam tylko ogólnikowe brawa: zasługują oni w pełni na to, by rezultat ich pracy omówiony został oddzielnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji