Artykuły

Zmięci ludzie

Bogowie skazali ich na bełkot. Wynne (Marcin Kalisz) ma refren: „człowieku”. Nie denerwuj mnie, człowieku… Denerwuj mnie, człowieku… Za stówkę, człowieku… Człowieku to, człowieku tamto… Dla Wynnego „człowiek” jest przecinkiem. Na czele z matką, panią Lindą (Beata Schimscheiner). Nie ma: „matulu”. Jest: „człowieku”. I nie ma: „przytul mnie”. W języku bohaterów opowieści Poważny jak śmierć, zimny jak głaz Adama Rappa jest płaskość i wieczny styczeń. Rzecz jasna – ludzie opowieści Rappa nie wiedzą, że gdy mówią, to z ust wypada im szron. Nie słyszą trupków słów. Po prostu żyją. Po prostu czekają na koniec.

Ble, ble, ble. Od świtu do nocy. Wynne — „człowiek”. Matka — uporczywe tokowanie o niczym. Ojciec, od lat stygnący na sofie Cliff (Kajetan Wolniewicz) — narzecze reklam telewizyjnych. Shaylee (Dominika Markuszewska), siostra Wynnego — intonacja ćpunki i szczerej cichodajki. Jack (Krzysztof Górecki), kierowca, co Wynnego wziął „na łebka” mantra dżentelmena, który za stówkę… Co właściwie?.. Jak ująć hobby dżentelmena?.. Lewarek?.. Jakoś tak. Jack płaci Wynnemu sto za „zrobienie lewarka” w drodze na wschód. To smakowite! Zwłaszcza gdy się — jak Wynne — jedzie do narzeczonej, do cudnej Sharice (Iwona Sitkowska). Można jej coś kupić. Bo ja wiem, co?.. Może czekoladki? Sharice jest niema.

Gdy Bóg pragnie kogoś oszczędzić — zsyła nań łaskę milczenia. Sharice jest tylko gestem. Albo słowem pisanym na karteluszkach. Wynne czyta: Jestem napalona… chodź… tak… teraz… proszę…”. Długopis dziurawi papier. Gdy Sharice zerknie w szparę między pępkiem Wynnego a paskiem spodni Wynnego – uniesie kciuki w górę. Sharice nie ma pytań do tych rodzinnych klejnotów. Nic nie wie o tamtej stówce miłego Jacka. I dobrze. Po co ma wiedzieć? Sharice jest tylko gestem. Sharice jest tylko ciepłym jękiem. Pięknie to gra Sitkowska. Pięknie i jasno. I coś jeszcze należy tu powiedzieć. W niemej Sharice tkwi sedno przedstawienia Tomasza Obary.

Po co on tekst ten wyreżyserował? Po co mu ten portret rodzinnej toksyczności? Jakaś katatonia telewizyjna ojca, przed ekranem robiącego pod siebie, jakieś narkotyki córki, jakiś syn wiecznie o milionowej wygranej w telewizyjnym turnieju marzący, jakaś matka objuczona siatami, jakiś dzień, jakaś noc, jakaś marność, inaczej zwana życiem. Po co Obarze jakiś dzień, jeden z 365, dzień bez rysów, dzień-dno? Po diabła mu ten, powiedzmy sobie, brutalizm sceniczny, te piwa, rzygania, obfajdywania kanap i inne jeszcze brawurowości? Chce Obara mną wstrząsnąć? Chce mnie przy pomocy teatru ulepszyć? Chce mnie na kanwie lichej tej bandy rodzinnej, co ma w gębach szron, w anioła przerobić? Tak?

Rzecz jasna — retorycznie pytam. Obara nie chce, bym po jego seansie do sąsiada mego, Stefana, lazł i w zwichniętych stawach dnia jego dłubał. Obara pewnie by się napił, gdybym po ostatniej kurtynie zapukał do Stefana i walnął: „Zaprawdę, powiadam ci Stefanie, ty wyłącz telewizor, ty wstań, ty do regału z książkami podejdź i wyjmij pierwszy tom W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta. Wyjmij, usiądź w kuchni, otwórz, czytać zacznij — i przestań już srać pod siebie! Nawet jak nic nie pojmiesz — przynajmniej umrzesz w cichości, poza Lidlem, co tani jest. Amen”. Obara od dawna wie, że teatr to nie instrukcja obsługi dnia. Od dawna ma pewność, że teatr to w istocie — łza. Niewielka. Mały żal. A nauka, jeśli już, tylko jedna: zbawienia jutro nie będzie.

Tak, na Sharice Bóg zesłał łaskę milczenia. W ciepłych mrukach Sharice Obara pokazał istotę swej opowieści. Sharice ma tylko gesty. Sharice nie ma dostępu do codziennego ble, ble, ble. Sharice jest jak Shaylee, Cliff i Linda w drugim akcie. Oto szpital. Shaylee chciała rozstać się z życiem. Nie wyszło. Został świat. I zostały oczy. Potężne. Po lewej stronie łóżka Shaylee potężne oczy ojca. Po prawej — potężne oczy matki. Shaylee, Cliff, Linda… Chcą coś zobaczyć, ale jest jak zawsze. Nie ma nic do zobaczenia.

Nie cierpię kretyńskiego pytania: „o czym to to jest?”. I nie cierpię odpowiadać na nie. Lecz tym razem będę łaskawy dla wszystkich, dla których teatr, a zwłaszcza tekst o teatrze, jest sprawą pewności, wiedzy niewzruszonej, kategorycznego osądu, co ukojenie daje. Otóż: seans Obary jest o oczach, co się próbują wydłubać z dna codziennej bredni.

Wynne, Cliff, Shaylee, Linda, Jack. Oni mają w gardłach szron. Szczekają, plują zdaniami, chłoszczą się językową tandetą, wydalają trupy słów. Owszem, ale w istocie są jak Sharice, która milczy. Każdy ma gdzieś na tyłach serca pasmo ciepłych mruków. Dowcip tylko w tym, że nie ma słów. Są tylko martwe brzdęki. Każdy chciałby powiedzieć coś innego, niż mówi, choć Bogiem a prawdą fraza ta jest nadużyciem. Bo niby skąd oni mają wiedzieć, że nie mówią ani tak, jakby chcieli, ani tego, co rzec chcą? No, skąd?

Obara nie ma litości. Tylko tak można robić teatr. Ustawia na scenie tandetę: dmuchaną sofę, żałosne noże na stoliku, zmięte puszki po piwie, zmięci ludzie. Nie będzie żadnych ocaleń. Zostaną tylko oczy. Ludzie wgapieni w kamienie piwnic pod ratuszem. A później to, co zwykle. To, o czym w wierszu drukowanym w programie do spektaklu Philip Larkin rzekł: „Nigdzie, nic niemówiące, niemające końca”. Pstryk — i już. Ciemność. Do widzenia.

Teatr Ludowy. Scena pod Ratuszem. Adam Rapp Poważny jak śmierć, zimny jak głaz. Reżyseria, scenografia, opracowanie muzyczne Tomasz Obara.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji