Artykuły

Miałem nawet karaluchy

U Lupy nauczyłem się budowania roli ze skojarzeń i obserwacji. Była między nami wspaniała komitywa, to dotyczyło nie tylko mnie, ale także innych aktorów - mówi ANDRZEJ HUDZIAK, aktor Starego Teatru w Krakowie.

W legendarnych "Dziadach" w reż. Konrada Swinarskiego był chłopem, który zjada jaja na twardo, gdy Jerzy Trela wygłasza "Wielką Improwizację". Jego czas przyszedł w latach 90. Zagrał szalonego uczonego, mordercę własnej żony w "Kalkwerku" Thomasa Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy. To najważniejsze przedstawienie tamtych lat, które nieznanego aktora zmieniło w gwiazdę polskiego teatru. Niedawno zdobył nagrodę dla najlepszego aktora na festiwalu w Karlowych Warach - zagrał poetę Mirona Białoszewskiego w filmie "Parę osób, mały czas" Andrzeja Barańskiego.

Krystian Lupa, z którym pracuje Pan od prawie 30 lat, powiedział o Panu: "Hudziak to fantasta i marzyciel, wyznawca zewnętrznych i wewnętrznych podróży". O jakie podróże chodzi?

Andrzej Hudziak: - Zawsze interesowało mnie szukanie czegoś bardziej autentycznego, niż mam na co dzień. Jest taka książka "Zielone piekło" Raymonda Maufrais. Ten Francuz po II wojnie światowej wyruszył na wyprawę w głąb Amazonii, aby zbadać życie pierwotnych szczepów indiańskich z Mato Grosso. Miał 19 lat. Trzy lata później samotnie próbował dotrzeć przez dżunglę Gujany do masywu górskiego Tumuc-Humac. Z tej podróży już nie wrócił. Ale mamy dziennik znaleziony w jego ostatnim obozie. Maufrais opisał w nim swoją drogę przez piekło puszczy, depresje, załamania, choroby. No i parcie - mimo wszystko - ku śmierci. Mnie do śmierci specjalnie nie ciągnie, ale marzenie o Amazonii tkwiło we mnie od dziecięcych lat. Jakimś substytutem tej podróży są dwie moje pasje: nurkowanie i hodowla egzotycznych gadów i owadów.

Pan nurkuje?

- Teraz już rzadziej. Moje największe osiągnięcie to zejście na 18 metrów bez aparatu w Morzu Czarnym.

A gady?

- To się zaczęło wiele lat temu, mieszkaliśmy wtedy z żoną w służbówce przy Teatrze Ludowym. Mój przyjaciel Andrzej Budziszewski, podróżnik i herpetolog, specjalista od płazów i gadów z krakowskiego zoo, wyjeżdżał i dał mi pod opiekę parę zaskrońców wodnych. Siedziały w kilku słojach zakrytych gazą. Z tą gazą to był idiotyczny pomysł, bo kiedy wyszedłem na spektakl, węże natychmiast się przez nią przecisnęły. W sumie uciekło ich chyba ze 20. Przez dobre dwa tygodnie łapaliśmy je po mieszkaniu. Jednego znalazłem w łóżku, inny wlazł mi na dłoń, kiedy spałem, bo one ciepło lubią.

Potem miałem modliszki, parę ptaszników, straszyki. Niektóre łapałem sam w Bułgarii albo w Chorwacji, reszta to były podarunki i zamiany. Miałem nawet karaluchy, ale nie domowe, tylko wielkie, które syczą, gdy się ich dotyka.

Co na to żona?

- Dzielnie to znosiła, chociaż żyliśmy otoczeni terrariami. W końcu jednak musiałem zrezygnować - jest nas czworo, a pokoje tylko trzy. Poza tym stworzeniami trzeba się ciągle zajmować, żeby ich niechcący nie ukatrupić.

Lupa miał na myśli chyba jednak nie tylko Amazonię i węże, kiedy mówił o podróżach wewnętrznych Hudziaka.

Jasne, chodzi przede wszystkim o pracę w teatrze. Propozycje Krystiana prowokują do podróży w głąb siebie.

Pańska najgłośniejsza rola u Lupy to Konrad w "Kalkwerku" według Thomasa Bernharda. Naukowiec, który zamyka się z żoną w starej wapniarni, aby napisać studium o słuchu, lecz zamiast pisać - wariuje i morduje żonę. Co z Pańskiego życia przeniknęło do tej roli?

- Wykorzystałem w niej wiele cech mojego ojca, jego upór, stanowczość, niemal samobójczy egoizm. Był trudną osobowością, nosił w sobie głęboką traumę związaną z przeżyciami wojennymi i powojennymi. Ojciec walczył w AK, po wojnie został aresztowany i przeszedł przez najcięższe więzienia w Nowym Sączu, w Krakowie na Montelupich i w Rawiczu - w sumie sześć lat. Strach przed ponownym aresztowaniem towarzyszył mu przez całą komunę. Równolegle narastało w nim rozgoryczenie z powodu niezrealizowanych ambicji artystycznych. Akowska przeszłość zadecydowała, że nie przyjęto go najpierw na ASP, później na architekturę. W końcu wylądował w Akademii Górniczo-Hutniczej, ale nawet tam nie pozwolili mu zostać po studiach, tylko wysłali na Śląsk do pracy w kopalni.

W jaki sposób prześladowania ojca wpłynęły na życie rodzinne?

- Żyliśmy w tej jego traumie, chociaż to, co opowiedział o latach spędzonych w więzieniu, było tylko cząstką okropieństw, jakie chował w sobie. Reminiscencje z jego przeszłości nieustannie powracały, mówił o konfidentach pod celą, o bójkach na śmierć i życie. Żył zamknięty w przeszłości jak w kapsule. Kiedyś odkryłem, że zabiera na szychtę do kopalni moją harcerską finkę - bał się o swoje bezpieczeństwo. Sfingować wypadek pod ziemią to nie był wtedy żaden problem.

Zarazem tkwiła w nim wielka potrzeba sukcesu, który zatarłby w pamięci tamte lata. Chciał rozwijać swój talent (miał słuch absolutny), ale nie miał możliwości. Pamiętam, jak grał na skrzypcach, przyciskając struny swoimi grubymi, spracowanymi palcami. Kurczowo parł do tego, aby po tej gehennie stworzyć coś swojego. Ale zamiast na efektywne działanie przekładało się to na nieustanne napięcie, które w końcu zrujnowało mu zdrowie.

Bohater "Kalkwerku" również żyje w głębokim niespełnieniu, które rujnuje życie jego i żony.

- Aż mnie zaskoczyło, że postać ze sztuki Bernharda jest tak podobna do mojego ojca. Na dodatek okazało się, że również ojciec Krystiana miał podobne cechy: był apodyktyczny, do bólu ambitny, egoistyczny. Na jedną z prób Krystian przyniósł jego notatki prowadzone po niemiecku jakimś szyfrem (ojciec był nauczycielem niemieckiego). Był to gruby notes i kilka luźnych kartek wypełnionych niejasnymi gryzmołami.

To byłby odpowiednik studium o słuchu, które w sztuce Bernharda pisze Konrad?

- Tak. Nie dało się tego do końca przetłumaczyć, ale zastanawiała skrzętność, niemalże mania, z jaką prowadzone były te notatki.

Jak ojciec zareagował na "Kalkwerk"? Widział w ogóle przedstawienie?

- Widział. Powiedział tylko parę słów: "No, dobrze podawałeś tekst".

Surowa ocena.

- Mam wrażenie, że domyślał się pewnych analogii.

Rozmawialiście o tym?

- Nie, dla nas obu byłby to temat zbyt trudny i kaleczący.

Czy rola Konrada była dla Pana formą naprawienia relacji z ojcem?

- Może by i była, ale nasze relacje potoczyły się w złą stronę. Jego stan pogarszał się, miał żal do całego świata, był coraz bardziej agresywny. Dzisiaj jest w szpitalu.

Czy w innych przedstawieniach także pracowaliście z Lupą na bazie osobistych doświadczeń?

- To nieuniknione, aktor i reżyser zazwyczaj budują na własnych doświadczeniach. Najczęściej są to wspomnienia z młodości. W pracy nad spektaklem "Malte" według Rilkego powracały do mnie na przykład obrazy ludzi, których śmierć widziałem wiele lat wcześniej. Raz to był wypadek, raz samobójstwo - kobieta wyskoczyła z 14. piętra. To, co zostaje z człowieka po takim upadku, przypomina wszystko, tylko nie ludzką istotę. Jedynie dłonie są całe, reszta jest miazgą. To doświadczenie śmierci miałem w sobie, grając w jednej ze scen człowieka, który umiera w jadłodajni dla biednych. Nie ma siły donieść do ust łyżki z jedzeniem, głowa opada, łyżka wylatuje z dłoni i spada z brzękiem na podłogę.

A czy istniała granica w czerpaniu inspiracji z życia osobistego, której nie przekraczaliście?

- Nie uprawialiśmy psychodramy. Jeżeli wracaliśmy w naszą przeszłość, jak w przypadku historii naszych ojców, to odbywało się to z całą delikatnością. Lupa przywoływał brutalne epizody nie po to, aby sterować aktorem, ale żeby pomóc mu to odczuć.

Przyjaciele i bliscy Mirona Białoszewskiego są pod wrażeniem Pańskiej roli w filmie Andrzeja Barańskiego "Parę osób, mały czas". Mówią, że wygląda Pan, mówi i zachowuje się jak Miron. Jak Pan to osiągnął?

- Jestem rzeczywiście trochę podobny do Białoszewskiego z jego wczesnych lat, resztę zrobiła charakteryzacja. Poza tym miałem trochę pomocy naukowych. Przede wszystkim nagrania jego głosu, przedziwne. To właściwie nie recytacja, ale śpiew. Kadencje kierują się ku górze, jakby Białoszewski stawiał nieustający znak zapytania. Przy jego zrytmizowanym sposobie mówienia dawało to melodię. Próbowałem odnaleźć ten ton, nawet podniosłem nieco głos, bo Białoszewski mówił o rejestr wyżej. Poza tym chodziłem jego śladami po Warszawie, odnajdywałem adresy jego mieszkań. Próbowałem patrzeć na miasto jego oczami. Wiele dały mi wspomnienia przyjaciół Mirona, wykorzystaliśmy jego powiedzonka, które przechowali w pamięci.

Na przykład?

- "Zielskowa łączka" - tak nazywał łąkę, na której nocami zbierał kwiaty. Czy frazę z wiersza, którą często powtarzał: "Łap szczęście za ogon. Nawet jeśli się wyrwie, zostaną ci pióra". Rola była sumą takich drobiazgów.

Raz spotkałem Białoszewskiego. To było chyba w Zabrzu, po spektaklu "Pamiętnik z powstania warszawskiego", który prezentował Henryk Boukołowski. Białoszewski spotkał się z publicznością. Jego choroba serca była zaawansowana i nie miał siły czytać, odpowiedział tylko na kilka pytań.

Film pokazuje ostatnie lata poety, mówi o jego niezwykłym związku z niewidomą poetką Jadwigą Stańczakową, która prowadziła mu sekretariat, przepisywała utwory, opiekowała się nim, a nawet prała jego rzeczy. W filmie gra ją Krystyna Janda. Dlaczego wybraliście właśnie tę historię?

- Jest to raczej pytanie do autora filmu Andrzeja Barańskiego. Dla mnie przyjaźń ze Stańczakową była bardzo ważna dla zrozumienia wielu aspektów życia Białoszewskiego. Drogowskazem do roli była scena, w której Białoszewski każe zamalować na czarno okna w swoim mieszkaniu, tak aby nic się nie przecisnęło do wewnątrz. Takie zaciemnienie to samotność, a zarazem skupienie, rozmowa z własną duszą, niekoniecznie zakończona pogodzeniem z samym sobą. To go związało ze Stańczakową.

Oprócz Jadwigi Stańczakowej w życiu Białoszewskiego była druga bliska osoba: malarz Leszek Soliński, jego wieloletni partner, występujący w jego wierszach i dziennikach jako "Le.". W filmie ta postać pojawia się pod zmienionym imieniem Ludwik, słychać tylko głos. Dlaczego?

- W czasie kiedy rozgrywa się akcja filmu, Białoszewski od dawna nie był już z Leszkiem. W filmie rozmawiam z nim przez telefon, a wcześniej idę ze Stańczakową do jego mieszkania, ale go nie zastaję. To była dla mnie bardzo trudna scena. Kiedy tak staliśmy przed zamkniętymi drzwiami mieszkania Leszka, dotarło do mnie, jakiego rodzaju jest to rozdarcie. Ale myśmy chcieli przede wszystkim pokazać zderzenie czarnej samotności Białoszewskiego z gronem entuzjastów, którzy go w tamtym czasie otaczali.

Film rozgrywa się w gorącym czasie dla Polski, mamy schyłek epoki Gierka, strajki sierpniowe, stan wojenny. Tymczasem życie Mirona i jego przyjaciół upływa, jakby nic się nie stało, ludzie spotykają się w domach, dyskutują o poezji i malarstwie, słuchają płyt, ba, nawet bawią się w kręcenie amatorskich filmów.

To, co dzieje się wewnątrz tej grupy, było z pewnością ważniejsze od huczącej na zewnątrz komuny. Świetnie pokazują to zachowane filmiki, które Białoszewski kręcił ze znajomymi amatorską "ósemką". Udawali tam na przykład, że są w przedwojennym salonie kosmetycznym. Miron wymyślał dla całego swojego towarzystwa coś w rodzaju czarnej szyby. Uparcie tłoczy mi się do głowy cytat z "Hamleta": "Zamknij mnie w skorupce orzecha, a jednak będę panem niezmierzonych przestrzeni". Genialne podsumowanie możliwości ludzkiej kondycji. Podejrzewam, że Miron znał ten cytat.

Czy Pana nie kusiło nigdy, aby schować się za taką pomalowaną na czarno szybą?

- Czasy są takie, że człowiek pragnie zwiać gdzieś daleko, najlepiej do dżungli. Uciec do jakiegoś autentycznego świata, w którym rządzą odwieczne reguły, gdzie śmierć jest śmiercią, a błąd jest zawsze ukarany. Do prostych, niemal matematycznych zależności, jeżeli nie zrobisz tego, to tamto ci się nie uda.

Ale - jak pokazuje przykład Białoszewskiego - nie da się całkiem uciec przed światem. W bloku na Saskiej Kępie Miron przeżywał katusze, napisał nawet o tym wiersz "Blok, ja w nim", cytowany w filmie: "Ralla / la laa! - radio z babą / -uuu! - gdzieś dziecko / - Ralla / la laa! - baba / -uu! - dziecko / -Ral / la la - baba / uu - dziecko / - Ra/ la la - / -u / oho / ucho mi zwariowało? / a to nie: / niedziela / rusza / trzymajcie się ludzie!".

- Stańczakowa rzeczywiście chodziła po sąsiadach z goździkami i egzemplarzami jego książek i prosiła, aby byli ciszej, bo pan Białoszewski nie może pisać - pokazujemy to w filmie. Ale czarne szyby nie oznaczały, że on się od świata odwracał. Przeciwnie, on za tymi oknami szykował kolejny skok na rzeczywistość. Kiedy stamtąd wychodził, miał nowe pomysły. Po rozsypce znów brał się za bary ze światem.

Film pokazuje także ciemną stronę psychiki Białoszewskiego, jego psychozy i lęki. Nie bał się Pan reakcji jego bliskich?

- Właśnie z relacji ludzi, którzy go znali, wiem, że miewał stany depresyjne. Nie przyjmował wtedy nikogo, był niemiły dla Stańczakowej, zapadał się w siebie. W ogromnej mierze był to lęk przed nagłą śmiercią. Jego życie wahało się pomiędzy okresami ascezy a zaspokajaniem głodu rzeczywistości. Pomiędzy siedzeniem w mieszkaniu za zamalowanymi szybami a jeżdżeniem nocnymi autobusami po Warszawie. Niewątpliwie co jakiś czas wpadał w głębokie doły. Ale mając instynkt samozachowawczy, mimo wszystko admirował życie.

"Parę osób, mały czas" to nie tylko portret Białoszewskiego, ale także warszawskiej bohemy artystycznej przełomu lat 70. i 80. Kończył Pan wtedy studia aktorskie w Krakowie. Na ile Pańskie środowisko przypomina to z kręgu Białoszewskiego?

- Moja bohema była raczej w Katowicach, gdzie się wychowywałem.

W liceum tworzyliśmy krąg osób, które pisały, malowały. Należał do nich Lech Majewski, dzisiaj znany malarz, poeta i reżyser filmowy. Leszek pisał poezję, a ja teksty piosenek, choć raczej bez sukcesu. Spotykaliśmy się na strychu w Katowicach Piotrowicach i robiliśmy przedstawienia według własnych scenariuszy. Jeden oparty był na muzyce Pink Floyd i wierszach Rimbauda. Już wtedy byłem przekonany, że będę zdawał do szkoły teatralnej, chociaż rodzice nie wierzyli, że mogę się dostać.

Czy Śląsk był dla Pana zesłaniem, podobnie jak dla ojca?

- Nie, w żadnym razie. Wtedy na Śląsku kwitło życie kulturalne, Opera Bytomska była pełna, podobnie Teatr im. Wyspiańskiego. Nasi nauczyciele z V Liceum w Katowicach Ochojcu rozumieli nasze pasje i je popierali. Nawet śląskie "kiziory" nas akceptowały. Zdziwiłby się pan, jak dalece dzieci górników, hutników różniły się od swoich ojców.

Pańska kariera aktorska rozwijała się bardzo powoli, zaczynał Pan od epizodów, jak ten w "Dziadach" w reż. Konrada Swinarskiego, gdzie jako jeden z chłopów jadł Pan słynne jajka na twardo, podczas gdy Jerzy Trela wygłaszał "Wielką Improwizację". Na główne role u Lupy czekał Pan długo. Nie czuł się Pan skrzywdzony czy pominięty?

- Nie, po szkole grałem dużo w filmie, m.in. epizody u Krzysztofa Zanussiego, to dawało mi satysfakcję. Czasami tylko miałem poczucie przestoju. Ale dzisiaj myślę, że wielu ról wtedy nie mógłbym udźwignąć. Musiałem dojrzeć, człowiek jest po prostu za głupi do pewnych rzeczy.

Czy Lupa wyciągnął Pana z niebytu aktorskiego?

- W pewnym sensie tak, ale katalizatorem była Ewa Lassek, moja profesorka ze szkoły teatralnej i wielka aktorka. To jej ogromny szacunek dla Lupy zdecydował o naszej współpracy. Na drugim roku zrobiłem pod jej kierunkiem interpretację wiersza Allena Ginsberga "Ameryka", która stała się głośna i zwróciła uwagę Krystiana. Zagrałem w jego dyplomowym przedstawieniu "Nadobnisie i koczkodany", później główną rolę w "Mieście snu" według Alfreda Kubina.

Czego się Pan u Lupy nauczył?

- Budowania roli ze skojarzeń i obserwacji. Była między nami wspaniała komitywa, to dotyczyło nie tylko mnie, ale także innych aktorów. Pamiętam, że w "Mieście snu" dźwigałem go nawet na własnych plecach.

Jak to?

- Zachorowała Teresa Budzisz-Krzyżanowska grająca rolę Patery, czyli twórcy miasta snu, i zastąpił ją sam Lupa. Zamiast leciutkiej Teresy musiałem dźwigać 80 kilo żywej wagi.

Poważnie mówiąc, fascynowała mnie magia teatru Lupy, w którym z paru desek i szmat robi się metafizykę. Bo Krystian potrafi przemienić przedmioty ze złomu albo pozbierane ze strychów w coś magicznego, w senną fantazję.

Była taka scena w "Maltem": maleńki Malte zostaje sam w domu, rodzice idą na bal, mały czyta książkę, zmrok, z drugiej strony stoi sofa i nagle coś się na niej porusza. Chłopczyk zaczyna się drzeć, wpada opiekunka, uspokaja go, znowu zostaje sam i znowu w kącie ktoś tym razem ciężko kaszle. Znowu wrzask, uspokajanie. Za trzecim razem kaszel jest taki, jakby komuś płuca pękały, i nagle spod szmaty wygląda głowa wilka. Jeden jedyny raz naprawdę bałem się wtedy w teatrze. Szkoda, że tylko sześć razy to zagraliśmy.

Wystąpił Pan w 12 spektaklach Krystiana Lupy, spędził Pan wiele godzin w stworzonym przez niego świecie, czy czuje się Pan jego częścią?

- Tak, ale ostatnio mam coraz mniej szans powrotu. Krystian się zmienił, nie chcę mówić: w dobrą stronę czy złą. Kiedyś był bardziej otwarty na propozycje z naszej strony, mówił bardziej zrozumiałym językiem, teraz bywa, że czasem go nie rozumiem. Na pewno przybyło mu apodyktyczności. Czasami to jest potrzebne, a czasem zbędne i na wyrost. Jest bardziej kurczowy w kontaktach z aktorami, nie widziałem wcześniej, aby wpadał w tak koszmarne stany złości jak w zeszłym roku w Barcelonie, kiedy byliśmy z "Braćmi Karamazow", czy w Atenach, na próbach "Zaratustry". Owszem, czasami ma powody, żeby się wściekać, ale tym razem przesadził o 200 procent. Trzasnąłem drzwiami i wyszedłem.

Pracowaliście tak blisko, skąd ten brak porozumienia?

- Krystian jest dzisiaj europejską gwiazdą. Podejrzewam, że stał się nerwowy, bo gonią go terminy, działa pod presją, której nie chce być poddawany. Ale to nie znaczy, że nie chcę z nim pracować. To, że mi się udało, zawdzięczam przecież przede wszystkim jemu. Teraz, kiedy Lupa rzadko bywa w Starym Teatrze, wzdychamy z innymi aktorami, żeby znów zakosztować istotnej i fascynującej pracy.

Na zdjęciu: Andrzej Hudziak z nagrodą aktorską w Karlovych Varach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji