Artykuły

Czekając na cud

Sezon teatralny 2021/2022 podsumowują Jakub Moroz i Przemysław Skrzydelsk

Skrzydelski: Wracamy po wakacjach w nastrojach chyba nie najlepszych?

Moroz: Cóż, ten jak na razie bardzo powoli otwierający się sezon nie zapowiada się nazbyt interesująco. Zdaje się, że sprawdziło się to, o czym wspominaliśmy rok temu, podsumowując sezon wcześniejszy, pandemiczny. Zwracaliśmy wtedy uwagę, że brak pieniędzy spowodowany przerwami w eksploatacji repertuarów stanie się zauważalny dopiero po pewnym czasie. Wszystko wskazuje na to, że w tym nowym sezonie teatry muszą oszczędzać jak nigdy wcześniej. Skąpe zapowiedzi premier na polskich scenach do końca tego roku tylko to potwierdzają.

Skrzydelski: Sytuacja nie jest kolorowa. Jednak mówiąc o nie najlepszych nastrojach, miałem na myśli to, że ominęła nas najprawdopodobniej najważniejsza teatralna impreza od niepamiętnych czasów. Bo z tego, co wiem, ty także nie uczestniczyłeś w intronizacji Moniki Strzępki na dyrektor — przepraszam: dyrektorkę — Teatru Dramatycznego miasta stołecznego Warszawy. Jak się okazało, wydarzenie miało charakter waginalny z racji rzeźby, która została ustawiona w holu gmachu przy placu Defilad. To rzeźba wykonana ze złotej tkaniny. A tytuł jej brzmi „Wilgotna pani”. Czy to nie ekscytujące? Od razu na start mocna, sugestywna wypowiedź artystyczna i jednocześnie manifest programowy.

Moroz: Bardzo żałuję, że nie mogłem uczestniczyć w tym zarówno intelektualnie, jak i estetycznie doniosłym przedsięwzięciu.

Skrzydelski: W sabacie konkretnie. Bo to był „Sabat dobrego początku”. Niektórzy byli szczęśliwi. Głównie płeć piękna. Przynajmniej chodzą takie pogłoski — że uroczyste przejęcie Dramatycznego przez Strzępkę to sukces. Nie policzyłem tylko, ilu widzów przybyło na plac przed teatrem. Pewnie z pół miliona.

Moroz: Samych kobiet? W gruncie rzeczy, skoro chodzi o waginę, to jednak mężczyźni powinni się radować szczególnie. Ale może nie wnikajmy w to. Ostatecznie idzie przecież o obalenie tego obrzydliwego, wszechobecnego patriarchatu, który tak wyraźnie zapisał się również w historii Teatru Dramatycznego w osobach jego wszystkich dyrektorów przez tyle dekad. Zatem pierwszy sukces nowej dyrekcji odnotowujemy i już czekamy na kolejny, czyli pierwszą premierę. Jednak to chwilę potrwa.

Skrzydelski: Pierwsza dopiero w grudniu. Zakładam, że będzie tak samo ciekawie.

Moroz: Spróbujmy jednak rozmawiać optymistycznie.

Skrzydelski: Myślałem, że nieustannie próbujemy.

Moroz: Znajdźmy więc optymistyczne momenty w tym minionym już sezonie 2021/2022. Byłbyś w stanie określić go jednym słowem, pierwszym, które przychodzi ci do głowy?

Skrzydelski: Być może będzie to uproszczenie, ale absolutnie oddaje ono stan mojego ducha po przemyśleniu tego, co się wydarzyło na scenach w ostatnich dziesięciu miesiącach. To słowo to zobojętnienie. Niestety lwia część przedstawień pozostawiła mnie z tym poczuciem. Co więcej, po przerwie wakacyjnej wspomnienia tym bardziej się zatarły i teraz przypominam sobie pojedyncze spektakle, a pośród nich nie ma…

Moroz: …żadnego arcydzieła. To dla mnie na pewno podstawowy wniosek.

Skrzydelski: Masz rację. I w tym sensie sezon 2021/2022 przegrywa ze swoim poprzednikiem. Bo jednak wówczas zobaczyliśmy przynajmniej jedno arcydzieło, czyli 3Siostry Luka Percevala, oraz jedno przedstawienie zahaczające o wielkość — Odyseję. Historię dla Hollywoodu Krzysztofa Warlikowskiego.

Moroz: Tym razem takiej skali nikt nie osiągnął, ale też chyba nikt z reżyserów nie starał się opowiedzieć o świecie, zarysowując panoramę jego najważniejszych problemów. Mieliśmy raczej do czynienia z próbami mówienia na najróżniejsze tematy, jednak wydaje mi się, że świat na zewnątrz teatru pędzi tak szybko i co chwilę odsłania tak nieoczekiwane oblicza, że scena jako narzędzie wypowiedzi zupełnie za nim nie nadąża. Bo polski teatr rozmienia się na drobne — nie pierwszy raz zresztą, lecz dziś traci na tym podwójnie. Dziś widać to o wiele dokładniej.

Skrzydelski: Rzeczywiście trochę tych różnych tematów się pojawiło, ale najważniejszy, gdy wspominam te interesujące tytuły, dotyczy samego teatru i tego, ile on znaczy dla jego twórców. O tym był choćby Tramwaj zwany pożądaniem Tennessee Williamsa w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, jedna z pierwszych premier sezonu i jednocześnie nowe otwarcie w warszawskim Teatrze Ochoty, bo w końcu zaczęło to być naprawdę ciekawe miejsce. Duża w tym zasługa młodego zespołu, który został zaangażowany specjalnie do kilku premier na tej scenie. Od razu dało się wyczuć zupełnie nową energię ludzi, którzy chcą robić teatr i pokazują, że jest on dla nich szalenie istotną sprawą.

Moroz: Tak, rok temu rozmawialiśmy o tym, że ten Tramwaj ma niewiele wspólnego z realizmem, za to oferuje coś innego: unaocznia, co znaczą emocje na scenie, ile kosztują aktorów, jakie otwierają przed nimi możliwości. Dużo było w tym opowieści o pragnieniu zajmowania się teatrem za wszelką cenę.

Skrzydelski: Ale to „za wszelką cenę” często kończy się konfrontacją nie tylko z emocjami bohaterów, lecz również ze swoimi. Ten dramat Williamsa pozwala wypróbować właśnie tę sytuację, tak znaną wszystkim aktorom. Jednak młoda ekipa pod okiem Bogajewskiej zrobiła to jeszcze nad wyraz przekonująco, szczerze, na sto procent. Drugim ważnym spektaklem Teatru Ochoty był Młodzik według Dostojewskiego w reżyserii Igora Gorzkowskiego.

Moroz: Myślę, że ten tytuł zapamiętałem w ogóle najmocniej ze wszystkich. Gorzkowski udowodnił, że Dostojewski jest przenikliwym psychologiem i potrafi przyszpilić człowieka w jego najtrudniejszych chwilach. Potrafi opisać, co się z nim dzieje, gdy musi sprostać całemu otoczeniu, ale też własnym przekonaniom. Kameralny, grany obok widza, intensywny teatr, w którym każdy dostaje swoje pięć minut.

Skrzydelski: I znów młodzi zagrali o wszystko, ale o tyle jest to przedstawienie ważniejsze niż Tramwaj, że posługuje się łatwiejszym sposobem narracji, nie jest metateatralne. W tym sensie jest otwarte na każdego i każdy może z niego wynieść tyle, ile chce.

Moroz: W tym samym jesiennym czasie 2021 roku odbyła się premiera najgłośniejszego z kolei tytułu sezonu, czyli Dziadów w reżyserii Mai Kleczewskiej w krakowskim Teatrze Słowackiego. Najgłośniejszego, choć głównie z racji nieszczęśliwego tweetu małopolskiej kurator oświaty, która odradzała spektakl szkołom. Nie sądzę, żeby to przedstawienie stało się tak popularne, gdyby nie te okoliczności towarzyszące.

Skrzydelski: Sporo już o tych Dziadach i napisano, i powiedziano. W zupełnie przewidywalny sposób komentatorzy, publicyści czy krytycy zajęli swoje stanowiska. Temat w zasadzie się wyczerpał. Mogę tylko powtórzyć: doceniam poświęcenie Dominiki Bednarczyk, gdy wypowiada Wielką Improwizację, doceniam też przestrzeń i scenografię, które zaproponowała Katarzyna Borkowska, ale za nic w świecie nie uwierzę w ani jedno słowo, kiedy tylko znów ktoś będzie mnie przekonywał, że Konrad powinien być dziś bojowniczką z marszu kobiet, pobitą na ulicy i osadzoną w celi z innymi towarzyszkami niedoli. Nie kupuję tego.

Moroz: To foremka, schemat publicystyczny, który zresztą wyczerpuje się natychmiast, gdy rzeczywistość zaczyna go weryfikować. Tak było z tymi Dziadami. Trzy miesiące po premierze, 24 lutego, wydarzyło się tak wiele, że dzieło Mickiewicza naprawdę nabrało mocy. Ale tym razem w innej sprawie.

Skrzydelski: Bardziej w sprawie znaczenia tego tekstu. Nie obejrzałem tych Dziadów ponownie, kiedy były prezentowane na 42. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, choć być może przekonałbym się, że w obliczu tego, co się dzieje na świecie, mają jeszcze jakąś siłę. Jednak przyznam, że trudno mi w to uwierzyć.

Moroz: Ja z kolei wolę Kleczewską w zupełnie innym kontekście. Na przykład w takim, który zobaczyliśmy w koprodukcji warszawskiego Teatru Powszechnego i bydgoskiego Teatru Polskiego. Twarzą w twarz według Ingmara Bergmana zapamiętam na dłużej. To wyjątkowa podróż w głąb traum kobiecej psychiki.

Skrzydelski: Dobrze, że wspominasz to przedstawienie, bo warte jest odnotowania. Chociaż nie przyjąłem go aż tak entuzjastycznie. Może dlatego, że kilka lat temu widziałem Pod presją Kleczewskiej. A Twarzą w twarz to dla mnie skromniejszy wariant tamtego tytułu. Ale doceniam przede wszystkim nastrój tego przedsięwzięcia. Nie zapominajmy też o Ulissesie Kleczewskiej według Joyce’a — premierze Teatru Polskiego w Poznaniu, która praktycznie zamknęła tamten sezon. Z tego, co pamiętam, byłeś dość pobłażliwy dla tego tytułu…

Moroz: Jestem w zawieszeniu. Pół na pół. Ten Ulisses to niestety znów w wielu fragmentach tania publicystyka, ale też w wielu teatr starający się współpracować z widzami, igrający z nimi; to teatr spotkania. Choć, przyznaję, wątki z Ulissesa stały się w nim pretekstem do dość dziwacznych rozważań o współczesności, życiu miejskim czy Kościele katolickim. Galimatias, lecz robiony z urokiem.

Skrzydelski: Piękne określenie. Ale i tak mnie nie przekonałeś.

Moroz: Nawet się nie staram. To też coś mówi.

Skrzydelski: Rozmawiając o tym minionym czasie, nie da się nie odnieść do Imagine Krystiana Lupy. To znów koprodukcja warszawskiego Powszechnego. Z Powszechnym. Ale łódzkim. A ponieważ ty na Lupie się wychowałeś, masz problem. Musisz jakieś pozytywy dostrzec.

Moroz: W naszej dyskusji o tym sześciogodzinnym przedstawieniu raczej zgodziliśmy się co do tego, że Lupa jako reżyser nadal umie wszystko. W kilka sekund, niespodziewanie, zbiorowa scena może u niego przerodzić się w absolutne szaleństwo, dojmujący trans. Ale też Lupa jako reżyser ostatnio umie głosić przede wszystkim nieprawdopodobne frazesy, humanistyczne nic nieznaczące ogólniki, wytarte i naiwne hasła, wyjęte ze słownika pacyfistycznych ruchów kontrkulturowych sprzed dekad. Dlatego jego kolejny wielki projekt jest dla mnie w takim samym stopniu teatralną ciekawostką, co rozczarowaniem.

Skrzydelski: Nie wiem, czy przypadkiem nie najlepszą sceną tego spektaklu jest ta, gdy w filmowym fragmencie Beatlesi grają Don’t let me down, wykonane w trakcie słynnego koncertu na dachu studia nagraniowego w Londynie. Bo co poza tym? Te pretensjonalne porównania Lennona z Chrystusem czy opowieści o obcej cywilizacji, która do nas przybywa? A może wątek z Antoninem Artaudem albo Napoleonem? Ten zbyt długi seans wręcz pęcznieje od odniesień i szalonych skojarzeń, lecz realnie pozostawił mnie z niczym.

Moroz: To esej, w którym może się wydarzyć praktycznie wszystko. To atrakcyjne, ale i niebezpieczne dla tych, którzy na przykład chcieliby dopiero poznać teatr Lupy.

Skrzydelski: Obawiam się, że i tak nie mają wyjścia. To chyba jedyny obecnie tytuł Lupy, który można w Polsce zobaczyć, bo Capri sprzed trzech lat jest grane, ale skrajnie rzadko. Niedawno przypomniałem sobie Rodzeństwo i też było to wyjątkowo trudne zadanie, bo legendarne przedstawienie jest pokazywane w Starym Teatrze średnio dwa razy w roku.

Moroz: Zatem przeszłość znów zwycięża.

Skrzydelski: A miałeś wątpliwości?

Moroz: W zasadzie nie. No dobrze, ale wracając do naprawdę ważnych wydarzeń sezonu — dla ciebie takim okazał się spektakl Marcina Wierzchowskiego z opolskiego Teatru Kochanowskiego.

Skrzydelski: Los Endemoniados/Biesy. I nie jest to tak naprawdę adaptacja Dostojewskiego. Przypomnijmy, że to historia teatralnej grupy, która w prowincjonalnym hiszpańskim teatrze pięćdziesiąt lat temu, w epoce rządów Franco, chciała wystawić Biesy. Wierzchowski opowiada o ludziach, którzy kochają teatr i z jego pomocą pragną zmieniać świat (pomijam to, na ile ich ideały są wiarygodne). I dlaczego to właśnie tych ludzi spotyka śmierć w płomieniach, we własnym teatrze? Czy coś po nich zostaje? Czy po teatrze w ogóle coś zostaje poza strzępami wspomnień, zdjęciami i zapiskami z prób? Reżyser przekonał mnie, że teatr to magia ludzkich spotkań, magia wspólnoty, ale też magia, którą chyba niewielu docenia. Przy tym ujęła mnie skala tego przedstawienia; z minuty na minutę urasta do rangi czegoś większego, by w finale przemienić się w teatr zniewalający, zawieszony gdzieś pomiędzy rzeczywistością a snem. Niełatwo ująć to w kilku zdaniach.

Moroz: Też uważam, że to istotna wypowiedź. Może zabrakło mi bardziej konkretnego ustosunkowania się do samych Biesów, ale na pewno pozostałem pod ogromnym wrażeniem roboty całej ekipy aktorskiej Kochanowskiego. Odniosłem wrażenie – zabrzmi to dziecinnie – że dali się wręcz Wierzchowskiemu zahipnotyzować.

Skrzydelski: Dokładnie tak. Uważam zresztą, że Wierzchowski to dziś w polskim teatrze najciekawsze nazwisko. Jest na uboczu, a robi teatr najuczciwszy z uczciwych (i może przez to nie przebija się do mainstreamu). Szuka głębiej niż inni. Jego wyobraźnia zniewala.

Moroz: Pozostała nam jeszcze do odnotowania Sztuka intonacji Tadeusza Słobodzianka w reżyserii Anny Wieczur z Teatru Dramatycznego. To właściwie pożegnanie dyrektora po dziesięciu latach panowania, mimo że w momencie premiery nie było jeszcze jasne, że konkurs na dyrekcję Dramatycznego wygra Monika Strzępka.

Skrzydelski: Myślę, że Słobodzianek tak sobie wymarzył ten spektakl, jak zrealizowała go Anna Wieczur. Dyskretna reżyseria, w zasadzie ukryta. Liczą się aktorzy, którzy przekonują nas, co znaczy tworzyć sztukę w ciężkich czasach i ile to kosztuje. I ci bohaterowie: Grotowski, Kantor, Flaszen, Zawadski — splątani historią, epoką, ideami.

Moroz: Dawno na scenach nie widzieliśmy czegoś tak dobrze opowiedzianego. Sztuka intonacji skłania do przemyśleń, na ile teatr jest dziedziną, dla której warto poświęcić życie. Czy choćby Grotowski temu sprostał? Słobodzianek traktuje go chyba najbardziej ironicznie.

Skrzydelski: Warto to przedstawienie skonfrontować z całym nowym zbiorem dramatów Słobodzianka, czyli Kwartetami otwockimi. Rzucają nowe światło na historię polskiego (i nie tylko) teatru ostatnich dziesięcioleci. Dlatego na początku naszej dyskusji wspomniałem o tym, że podsumowujemy sezon, który mówił nam bardzo dużo o samej istocie teatru. Trochę to paradoksalne, bo czasy są niespokojne.

Moroz: W tym sensie na pewno urósł w naszych oczach Rewizor w reżyserii Jurija Murawickiego, wystawiony w Dramatycznym w grudniu. Murawicki pokazał nam Rosję, która nigdy nie przestała być mroczna. W lutym było już jasne, że reżyser okazał się niemal prorokiem.

Skrzydelski: Odnotujmy jeszcze uczciwie, że jeśli chodzi o ostatnie tytuły zrealizowane za dyrekcji Słobodzianka, to nie zdążyliśmy zobaczyć Amadeusza Shaffera, również w reżyserii Anny Wieczur. Być może jeszcze powrócimy do tej premiery, która odbyła się bardzo późno, na początku lipca.

Moroz: Postaramy się. I zobacz, gadamy o spektaklach, które coś w nas zmieniły, jednak obaj dobrze wiemy, że ten sezon dla wielu pozostanie w pamięci jako ostateczny upadek mitu Grzegorza Jarzyny i jego dyrekcji w TR Warszawa.

Skrzydelski: To realnie koniec epoki, to jasne i już zostało powiedziane. Ale smutne jest to — i może stąd nasze dojmujące przygnębienie — że to kolejny przykład tego, że wewnętrzne życie polskich teatrów pozostaje areną wielu nadużyć, niedopowiedzeń i manipulacji. I dowód na to, że rzadko te skandale wychodzą na światło dzienne. Muszą pęcznieć latami pod przykrywką szumnych haseł o równym traktowaniu, przejrzystości i wzajemnym szacunku panującymi w instytucji.

Moroz: Jest do tego jakaś puenta? Oby TR poradził sobie w nadchodzących miesiącach. Nie wiem tylko, co będzie z Jarzyną, bo odsuwają się od niego nawet ci aktorzy, którzy byli z nim od początku jego drogi, a sceny zagraniczne rezygnują ze współpracy z nim jako reżyserem.

Skrzydelski: Cóż, jestem pewien, że zarówno TR, jak i Jarzyna jakoś się podniosą, ale będzie to trwało długo. Podobno jeszcze we wrześniu ma zostać rozpisany konkurs na nowego dyrektora.

Moroz: I jak tu wierzyć w ten nowy sezon?

Skrzydelski: Na razie jest, jak jest. Oby tylko nie było gorzej.

 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji