Artykuły

Kupa

Wiele lat temu razem z moją przyjaciółką wyruszyłyśmy latem w dość długą trasę. Na tylnym siedzeniu, w dziecięcym foteliku, który wtedy traktowany był jeszcze jako fanaberia rodziców (bohater tej opowiastki jest już dorosłym człowiekiem), siedział jej półtoraroczny wówczas synek. Po mniej więcej półgodzinie jazdy z tylnego siedzenia rozległo się gromkie: „Siku!”.

Jako że młodzieniec właśnie był oduczany korzystania z pieluchy, samochód natychmiast został zatrzymany, dziecko uwolnione z fotelika i „odsiusiane”. Majtki podciągnięte, dziecko ponownie zapakowane w fotelik i dalej w drogę! Po trzech minutach okrzyk z tylnego siedzenia się powtórzył. Stawanie, wypinanie z fotelika, ściąganie majtek i… nic. Alarm był fałszywy. Ta sytuacja powtórzyła się jeszcze kilkakrotnie, aż zdesperowana matka zapakowała dziecko z powrotem w pieluchę i zapowiedziała, że już się zatrzymywać nie będziemy, a ewentualne siku ma być oddawane na miejscu. Ruszyłyśmy, a po kilkudziesięciu sekundach doszło do nas z tylnego siedzenia pytająco-testujące: „Kupa?”. Samochód stanął…

Przytaczam tę historyjkę, bo mam poczucie, że dość podobną taktyką, jak ów znudzony podróżą młodzieniec, posłużył się w swoim debiutanckim tekście Werner Schwab – kupy, podobnie jak Miętusowego palucha w nosie, zignorować nie sposób. Kupę można intelektualnie rozpracować, można się nad nią z niesmakiem skrzywić (bądź z troską pochylić – wszak wydzieliny mówią wiele o naszym zdrowiu), można się oburzyć jej widokiem, można nią obrzydzać, ale zignorować nie można. Kupa śmierdzi, kupa brudzi, kupa narusza nasze normy estetyczne oraz obyczajowe. Nasze, czyli europejskie, bo nie we wszystkich kulturach tak funkcjonuje, czego dość wymownym przykładem są zamieszczane co jakiś czas w Internecie zdjęcia mieszkańców Państwa Środka, wypróżniających się bez krępacji w halach lotnisk. Czy oni podobnie jak my reagowaliby na pasję Maryjki – przepychania toalet gołymi rękami? Czy w krajach, w których brud, smród i ubóstwo są codziennością, jej zajęcie byłoby czymś dziwnym? Schwab zdaje się grać nie tyle z uniwersalnymi ludzkimi odczuciami dotyczącymi fizjologii, co z pewną formacją kulturową, na której skatologia może jeszcze zrobić silne wrażenie. Czy jest to nadal, w dwadzieścia sześć lat po powstaniu tego tekstu, skuteczna metoda wytrącania z przyzwyczajeń widzowskich? Bo przecież, o czym starają się przekonać autorzy programu do Prezydentek w Teatrze Nowym, ma ona całkiem długą tradycję w kulturze europejskiej. Przez zabieg, jakim jest umieszczenie dramatu Schwaba w kontekście fraszek Kochanowskiego, Morsztyna, Słomczyńskiego czy Szymborskiej, wyrywa się go z szuflady „nowi brutaliści” i umieszcza w kontekście „tradycji kultury europejskiej”. Tak właśnie rozbraja się kupę! Tak to się robi w Poznaniu, najbardziej wszak drobnomieszczańskim mieście w Polsce.

Bohaterkami Prezydentek są trzy kobiety będące reprezentantkami „très petite” bourgeoisie, a przecież, jak można powtórzyć za Helen Fielding „to zdumiewające, jak panie z klasy średniej potrafią wszystko ukształtować na własną modłę, przemieniając chaos i zamęt świata w śliczny, bezpieczny, maminy strumyczek – tak jak spłuczka w toalecie wszystko barwi na różowo”.

Nie jestem wielbicielką tekstu Schwaba; dwie wcześniejsze inscenizacje Prezydentek, które widziałam, nie pomogły mi znaleźć odpowiedzi na pytanie, które w tekście zamieszczonym w programie poznańskiego spektaklu zadawał Jacek Uglik: „czego tłumy reżyserów, aktorów i jeszcze większe tłumy odbiorców szukają w jego sztukach?”. Prezydentki były dla mnie wypowiedzią zaprojektowaną tak, by nie można jej było zignorować, testem, jak wiele widzowie skłonni są przyjąć i jak daleko można się wobec nich posunąć. Historia o strasznych mieszczankach zdaje się osobistym odreagowaniem autora, a równocześnie pretekstem do podjęcia sprawy ważniejszej – relacji między światem przedstawionym a realnymi widzami. Lecz właśnie jedynie pretekstem, katalizatorem, a nie zajęciem stanowiska; testem mieszczańskiej widowni, gestem prawie gogolowskim. Bo w końcu z kogo tak obficie i rzęsiście śmiali się widzowie zarówno Prezydentek Lupy, Dutkiewicza, jak i Kruszczyńskiego? Tym, co mnie nie przekonywało do dwóch wcześniejszych inscenizacji, było „granie na kupę”, z czego wynikła jednowymiarowość postaci w ich obrzydliwości. Nie przypominały one ludzkich istot (jakkolwiek małe i straszne by nie były) a mieszczańskie karykatury z tezą.

Klimat wokół mieszczan zaczyna się ostatnio zmieniać i być może dlatego w poznańskiej realizacji Prezydentek stało się coś, co przybliżyło mnie do zrozumienia, dlaczego zachwyca, skoro nie zachwyca. Może stało się to dzięki nobilitowaniu mieszczańskości, do czego ostatnio wydarzenia artystyczne w Poznaniu przyczyniły się walnie, ale trzy „prezydentki” z Teatru Nowego zaprezentowały jakiś fascynująco ludzki i prawdziwy rys postaci. Jest to zasługą reżysera Piotra Kruszczyńskiego, lecz przede wszystkim trzech rewelacyjnych aktorek: Danieli Popławskiej (Renata), Bożeny Borowskiej-Kropielnickiej (Irena) oraz Małgorzaty Łodej-Stachowiak (Maryjka). Skoro aktorstwo jest sztuką przemiany, to owe aktorki spełniły się w owej sztuce całkowicie. Dwie pierwsze z nich były wręcz fizycznie niepodobne do siebie zwykłych i nie była to wyłącznie zasługa charakteryzacji, choć ta miała w niej też swój udział. O ile Renata skryła Popławską za maską ciężkiego makijażu i tandetnej blond fryzury, to już od samej aktorki pochodził lekko wulgarny, lekko pogardliwy, lecz równocześnie podszyty pretensjonalną elegancją wyraz twarzy postaci. Było to tak odmienne od ostatnich wcieleń Popławskiej i ujawniło (a może przypomniało), jak bardzo wszechstronną potrafi ona być aktorką. Równocześnie – i odnosi się to do wszystkich trzech aktorek – z wielkim wyczuciem gospodarowały one tym, co nadawało ich postaciom rysów komicznych: żadnych przerysowań, żelazna dyscyplina wyrazu, środki subtelne, ale skuteczne. Zaledwie zbyt wyraziste wymawianie słów przez Popławską miało pokazać, że Renata jest kobietą „elegancką” i na „poziomie”, bo potrafi się „wysłowić”. Co prawda temu celowo projektowanemu słowami wrażeniu przeczył strój Renaty – wyzywający i komiczny zarazem przez swoje niedopasowanie zarówno poszczególnych elementów do siebie, jak i do samej Renaty.

Równie fascynująca jest fizyczna przemiana Borowskiej-Kropielnickiej. Nagle stała się dużo starsza, niż jest w rzeczywistości, usta zapadły się gdzieś w głąb jej twarzy, nadając jej wyraz zacięcia i wiecznej dezaprobaty. Ciało jakby się jej rozpuchło i sprawiało wrażenie, iż Irenie trudno nim operować, że jest to ciało bardzo zmęczone.

To między tymi dwiema sąsiadkami początkowo toczy się cała akcja, której ton nadaje Irena. Irena to kobieta, która nie ma wątpliwości, jak świat powinien wyglądać. Dlatego jest tak bardzo kategoryczna w relacjach ze swoimi koleżankami. Widać to tym wyraźniej, że spotkanie odbywa się na jej terenie: towarzyszy im jej lodówka, jej fotel, jej stół, jej telewizor i dlatego wszystko, czyli głównie inni ludzie, powinni postępować tak, jak ona tego chce. Dotyczy to zarówno obecnych Renaty i Maryjki, jak i jej syna Bogusława, który – o czym jest przekonana – na złość matce unika „stosunków”, choć przecież miał wiele okazji. Stosunek mógłby zakończyć się wnukiem, którego posiadanie jest w tej chwili największym pragnieniem Ireny. Wnuk jest jej potrzebny jako potwierdzenie, że na świecie wszystko toczy się tak, jak trzeba: jak mężczyzna staje się dorosły, to odbywa stosunki, z których są dzieci, bo takie jest odwieczne prawo natury. To właśnie gwałcenie odwiecznych praw natury tak bardzo boli Irenę i Renatę, której córka – zanim wyjechała na stałe za granicę i przestała utrzymywać z matką kontakt – kazała sobie wyciąć „wszystko, co jest potrzebne na wnuki”. „Prawa natury” rozumieją one dość szeroko, ponieważ gwałcenie córki przez jej męża Renata nazywa „karaniem”. Jest to jedyny moment w spektaklu, kiedy spod obleśno-obrzydliwej codzienności wychyla się prawdziwy dramat. Renata przez chwilę przestaje sprawiać wrażenie zadowolonej z siebie kobiety. Dzieje się to znów za sprawą gry Popławskiej, która w ułamku chwili potrafi spod prymitywno-pretensjonalnej powierzchowności Renaty wydobyć chwilę prawdziwej rozpaczy. To tylko moment, za chwilę wszystko zabarwi się znów na różowo.

Narzekania na rodzinę i dzieci są tym, co wiąże ze sobą Irenę i Renatę. Maryjka plącze się gdzieś na obrzeżach ich relacji, co widać choćby po jej przemieszczaniu się w przestrzeni: wędruje wzdłuż ścian, wychodzi na proscenium, rzadko natomiast jest blisko pozostałych. W wykonaniu Łodej Maryjka jest lekko opóźniona, lecz stara się być jak najbardziej podobna do koleżanek. Brak jej jednak podobnych doświadczeń, które mogłaby bez kłopotu wpleść w ich potoczno-życiowe narracje. Dlatego cały czas jest z boku, lekko ignorowana. By znaleźć się w centrum ich zainteresowania, ucieka się do tego, czego ignorować nie można – wyciąga na wierzch swoje „kupowe” fascynacje. Renata usiłuje je zneutralizować, wtrącając historie o kupkach Lidzi-jamniczki, które przecież wcale nie są obrzydliwe, bo Lidzia nic obrzydliwego nie jada. Neutralizacja się nie udaje i konfrontacja wisi w powietrzu, bo Maryjka z coraz większą fascynacją opowiada o swoim hobby.

Akcja poznańskiego spektaklu rozgrywa się trochę tu, w Poznaniu – mieście za zasłoniętymi firankami, trochę teraz, a trochę gdzie indziej i w innych czasach. W pierwszej scenie kobiety oglądają mszę odprawianą przez papieża – „tego” papieża, potem Renata, mówiąc o „naszym prezydencie”, który miał rację, znacząco wskazuje palcem i wzrokiem niebo, co stanowi czytelny sygnał, o którym prezydencie mowa. Równocześnie jednak kobiety mają fryzury, które raczej przypominają te łączone z Niemcami lat 40., a kiedy chcą się wzajemnie obrazić, wyzywają się od „hitlerówek” i „żydowskich kurew”.

Ten brak dookreślenia czasowo-przestrzennego mógłby razić, gdyby nie to, że reżyser Piotr Kruszczyński w swojej interpretacji wyszedł zdecydowanie poza socjologizująco-prześmiewczy obraz pewnej formacji. Kiedy konflikt między kobietami zaczyna przybierać na sile, jedna z brudnoróżowych ścian mieszkania Ireny nagle się przewraca. To, co początkowo wyglądało na wypadek spoza świata przedstawionego, okazuje się początkiem demolowania własnego życia przez Irenę i Renatę. We wściekłości zrywają tapety, rozwalają kolejne ściany, wywracają meble. Jak widać, je też ten „porzundny” świat przytłacza, więc zaczynają go rozsadzać. A kiedy go zdemolują, kiedy rozepchną duszące je ściany, kiedy wywrócą wszystko do góry nogami, mogą sobie pozwolić na marzenia, na które w ich zwykłym życiu nie ma miejsca. Marzenia o innym człowieku: rzeźniku Wótkem, który wątrobianką mógłby na zabawie wymalować serce na drzwiach jako wyraz miłości do Ireny, albo o silnym Fredku, który pokocha Renatę i wyrwie ją z tandetnego życia.

Te marzenia znów oddalają obie kobiety od Maryjki, więc postanawia ona o sobie przypomnieć i znów w sposób, którego nie można zignorować. Ale ponieważ jej opowieść o wydobywaniu z zatkanych toalet kolejnych przedmiotów ukrytych tam przez księdza proboszcza nie jest w stanie wyrwać jej koleżanek ze świata ich własnych marzeń, Maryjka wezbraną falą wlewa się do nich z własną kloaką. Tapla we własnej fascynacji gównem ich marzenia o mężczyznach. Jedyny mężczyzna, jaki gości w marzeniach Maryjki, to ksiądz proboszcz, ale jego nie można włączyć w narrację o upragnionych (nawet niewinnych) relacjach damsko-męskich. Maryjka, nie mogąc się przyłączyć do marzeń, postanawia niszczyć. Łodej prowadzi swoją postać tak, jakby nie do końca zdawała ona sobie sprawę, jak niebezpieczną grę zaczyna prowadzić. Maryjka mówi tak, jakby sama poddała się fascynacji władzą, jaką przypadkiem zdobyła nad koleżankami, dlatego traci instynkt samozachowawczy. Ożywia się, część swoich kwestii wypowiada z widowni, spomiędzy widzów, tak jakby chciała nam pokazać: „Spójrzcie, jaką moc może mieć odpowiednio użyta kupa”. Niesiona własną opowieścią, nie zauważa momentu, w którym Irena i Renata nieruchomieją. Dają jej mówić, bo mają spokojną pewność, że w ostatecznym rozrachunku i tak to one zwyciężą.

Tomasz Plata, kurator projektu „My, mieszczanie”, w rozmowie z Arkiem Gruszczyńskim przekonywał, że „rewolucje burżuazyjne były w dysponowaniu przemocą fizyczną dość oszczędne”. Nie bardzo potrafię tę „oszczędność” odnieść do Wielkiego Terroru Rewolucji Francuskiej i jej prawie trzystu tysięcy ofiar, ale co tam. Mieszczanie jako „skuteczna formacja” są obecnie cool. Jakby na potwierdzenie tezy Platy w ramach oszczędnego dysponowania przemocą Irena i Renata nie planują najazdu na Polskę czy stworzenia obozów koncentracyjnych, tylko spokojnie i skutecznie podrzynają gardło Maryjce. Świat wraca do równowagi. A woda w spłuczce zabarwia wszystko na różowo.

Kruszczyński razem ze swoim zespołem przygotował bardzo dobry spektakl, który jest czymś więcej niż rzucaniem w widzów słów o kupie. Pokazuje, że pod warstwą kloaki kryje się historia o kobietach, która może dostarczyć nie tylko powodów do kpin i obrzydzenia. Spektakl Kruszczyńskiego ostrzega: strzeżcie się starszych pań z mieszkań skrytych za gęstymi firankami, one także mają swoje marzenia. I niekoniecznie muszą one dotyczyć wyłącznie ambicji ekonomicznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji