Artykuły

Masz byle co, masz wszystko

Nie wiem, czy kiedykolwiek był duży. Gdy w Łaźni przy Paulińskiej cicho schodzi pierwsze zalęknione światło, oddechów jeszcze nie ma, są tylko rzeczy i ledwie parę sekund ciszy, ciętej upartym mlaskiem. Kapiące z sufitu krople wyślizgują w powietrzu wilgotną, lśniącą ścieżkę, księżycowo sina sień po prawej pusta, że aż strach, wzrok ucieka w przedmioty, oblepia rzecz po rzeczy, przykleja się do klamki żeliwnych drzwi w końcu sinej sieni. Klamka milczy. „Plum…” Na ścianach resztki żydowskiej mykwy — majolika już wieki poza czasem. Kotara z zimnego celofanu, co zasłania przejście nie wiadomo dokąd. Kurtka na amen wrośnięta w wieszak, pewnie sam Bóg ją zawiesił, gdy lepił ludzi, widać wiedział, że może nie być zbyt ciepło. „Plum, plum…” Fisharmonia, żółć zwiędłych klawiszy, na górnym wieku zielony garnek z dawno wystygłym makaronem. Stare książki złapane w pół drogi — już nie książki, jeszcze nie kupki pyłu. Biały, metalowy stojak do codziennej higieny, suchy jak pieprz. Pomarszczony beton podłogi, cały w pajęczynie pęknięć, i miednica do polowania na krople. „Plum…”, znowu się udało. W oknach jak ze smoły, przez które nikt nigdy już niczego nie wypatrzy, rdzewiejące kraty i szpony ogromnego, wypchanego kruka lodowato zaciśnięte na rdzy. W ciemnym dziobie dziwnie świeża kartka. Okrągły stół, ktoś kiedyś na blacie kredą wyrysował tajemny wzór, ale jakież to dziś może mieć znaczenie i dla kogo. Krawieckie nożyce na blacie. Wszędzie sztywne placki zwierzęcych skór. I małe oczy szeroko otwarte. Na żeliwnym łożu byle jak odziana lalka, kruche stopy w ciepłych bamboszach. Stary Pinokio? Tak, obszedł już kulę ziemską, oblepił wzrokiem wszystkie rzeczy, a teraz wypoczywa, zakopany w króliczych błamach. Nieludzko zmęczone oczy starego Pinokia. „Plum, plum…” — i nagle oddech. Lalka mruga, usta lalki zaczynają lepić słowa. Pinokio jest wystrugany z ludzkiego ciała, ma twarz Jerzego Nowaka. Pinokio będzie panem Pawłem. Nie ma słów na wielkość Nowaka. Chyba już nikt, jak on genialnie, nie zmienia niezbywalnej w teatrze sztuczności w lekkość fruwającej żyletki. Tak, kiedyś Pinokio jednak musiał być duży, bo nikt nie bywa aż tak kruchy od urodzenia, bo trzeba sporo pożyć, by chcieć się skurczyć i nie być, by chcieć ukryć się we własnych oczach. „Plum…”

Ile to wszystko trwało? Tyle, co lot paru kropel, „plum” razy siedem, błysk. Pierwsze zalęknione światło, mój wzrok skaczący po rzeczach, pierwsze blade ze strachu słowo lalki — i tyle. Jest coś hipnotycznego w takim otwarciu. Początek swego Pana Pawła Bartosz Szydłowski lepi z pozornych bylejakości i z punktu jest w tym parosekundowym skurczu wszystko, jak owoc w pestce tkwi w nim cały smak następnych dziewięćdziesięciu minut. „Plum” razy siedem… A ile ja gadam? Język to jednak stary żółw, zdania to rzeczywiście nic, tylko mozolny pochód mrówek. Lepiej patrzeć. Oko jest o niebo szybsze od słowa. I o niebo lepiej przylega do rzeczy. Pinokio Szydłowskiego doskonale wie o tym. Mało gada, dużo patrzy, na tle innych, co tu zaraz przyjdą, będzie milczkiem. Sensy przesuną mu się z języka do oka, a gdy oko się znudzi — wejdą w nuty. Pinokio dotknie pożółkłych klawiszy i zabrzmi Sonata Księżycowa Beethovena. W finale będzie Piękna Helena Offenbacha i dyrygujący palec Pinokia.

Póki co gada. Obszedł kulę ziemską, więc mówi o kuli ziemskiej, o szczurzej naturze świata, o ciemnej żarłoczności, o nadmiarze wszystkiego, o ludziach, co w panice wyrąbują drogocenne bryły lodu, a w efekcie zostają im z tego jedynie mokre palce. Urywa gadanie. Skowyt klamki, jęk żeliwnych drzwi, pierwszy szczur w sinej sieni. Helm (Tomasz Schimscheiner) odziedziczył cały ten majdan, nosi najcudaczniejsze buty świata i chce zbić gigantyczny szmal. Rzecz w tym tylko, by Pinokio raczył wynieść się do innej nory. Ot, i cały Pan Paweł Dorsta. W oryginale przegadany, mrówczo mozolny banał o konfrontacji świata szczurzego z okiem, co poznało smutek mokrych szczurzych łap. Szydłowski tnie Dorsta bezlitośnie, zostawia podszewkę, daje opowieść o bezradności i milczy o naturze bezradności. Przez siną sień przejdzie jeszcze nieprzytomnie rozszczebiotana i kolorowa Lilo (Katarzyna Galica), aktualna szczurzy ca szczura w najcudaczniejszych butach świata, i przejdzie czarny szczur Schwarzbeck (Marek Litewka), co mu się wydaje, że wszystko trzyma na smyczy pieniądza. Wokół oczu Pinokia odstawiają najdziksze łamańce perswazji, słowami obchodzą je jak jeża — i nic. Są i plotą, a Pinokio patrzy, łapie ich za słowa i prowadzi w zdumiewająco ludzkie strony, rozbiera szczury, plaster po plastrze, aż zostaje czysta bezradność. Jaki jej smak? Smak litości? Zwyczajnego współczucia? Dawno zgubionej wyrozumiałości? Obojętne, dość, że kruchy Pinokio zbyt ciężki dla świata, co tępo buczy po tamtej stronie majoliki. Zagrać szczurzą banalność świata, to w sumie nic jeszcze nie zagrać. Z magnetyczną precyzją pokazać ludzkiego szczura, to już coś. Ale być zarazem szczurem kompletną bezradnością szczura — to być Schimscheinerem, Galicą i Litewką w łaziebnym Panu Pawle. In flagranti złapać inną podwójność, dać czystą jak łza bezradność wciąż gdzieś uciekającej wzrokiem Lizy, co się bez ustanku kolebie między odwieczną norą brata a szczurzym światem — to być Elżbietą Karkoszką. Wreszcie mała, zupełnie odklejona Anita — cud rzeczy maleńkich. Tak miękko narysować fenomen całkowicie nieobecnej obecności — to być Kariną Seweryn. Gdy szczur w butach najcudaczniejszych na świecie krawieckimi nożycami zaszlachtuje Pinokia, gdy go potnie na kawałki i rzuci za kotarę z zimnego celofanu, tylko ona pojmie, że to przecież zupełny idiotyzm. Pinokio sam się poskłada, znowu siądzie na króliczych błamach, zadyryguje Offenbachem. W istocie nie da się go zabić, bo w istocie go nie ma. Żyje zakopany gdzieś na dnie szczurzych móżdżków. Niechciany kawałek normalności, wciąż spóźniona o krok drobina szczurzego lęku. Pan Paweł Szydłowskiego ma coś z sennego koszmaru i coś z przeczuć Gombrowicza. Pinokio ożywa, gdy szczury idą spać, gdy znowu chcą zasypać bezsens znowu mokrych łap. Daje lekcję hamowania, której znowu nie pojmie żaden szczur.

Spójrz na byle rzecz ten trzeci, magiczny raz. Zostań przy niej dłużej, a otworzy się przejście na drugą stronę, do byle rzeczy doczepi się coś grubo poważniejszego. Do tajemnic nie ma innego dojścia, jak tylko przez realność. Zostaw na chwilę iluzoryczność lodu. Masz klamkę, masz pożółkłe klawisze i zimny makaron w zielonym garnku, spróbuj go dotknąć. Masz wypchanego kruka z kartką w dziobie. Masz byle co. Masz wszystko.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji