Artykuły

W cieniu Wojtyłów

- Nie lubię pojawiać się w mediach - tłumaczy aktorka i reżyser dubbingu, BARBARA SOŁTYSIK. - Na własne życzenie jestem trochę nieznana. Nie chodzę na bankiety, na różne, towarzyskie imprezy. Po prostu tego nie lubię, to mnie śmiertelnie nudzi.

Chciała być tancerką, a została aktorką. I kocha ten zawód. Wystąpiła w wielu filmach i spektaklach teatralnych. Najczęściej kojarzona z Teresą Bawolikową w serialu "Dom". Przez 33 lata była żoną Jana Englerta. Teraz jest wolna, już na emeryturze, ale nie narzeka na brak zajęć. Jak mówi, samo życie zagospodarowuje jej czas.

Początkowo odmawia spotkania. Nie chce o sobie mówić. Później jednak ulega. Spotykamy się u niej w domu. Na stołecznym Mokotowie. Stara kamienica, przytulne mieszkanie. W salonie stylowe meble. Potem okazuje się, że zakupione z planu filmowego "Nocy i dni".

- Nie lubię pojawiać się w mediach - tłumaczy. - Na własne życzenie jestem trochę nieznana. Nie chodzę na bankiety, na różne, towarzyskie imprezy. Po prostu tego nie lubię, to mnie śmiertelnie nudzi.

Dlatego rzadko ją widać. Odmówiła wywiadów wielu kobiecym pismom, nie chciała wystąpić w programie Ewy Drzyzgi w TVN. - Nie potrzebuję tego - przekonuje. - Taka już jestem. Ta część publiczna mojego zawodu wcale mi się nie podoba. Ja kocham grać. Ale inni to lubią. I tak było zawsze. Przez bywanie, towarzyskie kontakty ludzie załatwiali sobie różne sprawy. Wtedy może nie role, a samochód lub mieszkanie. Obecność na takich imprezach na pewno jednak nie była stracona. A mnie pieniądze nie interesują. Kariera także.

Pochodzi z rodzinnego miasta Jana Pawła II, z Wadowic. Ojciec był dyrektorem szpitala. Gdy przyszła na świat, miał 56 lat. Jej siostra była od niej o 21 lat starsza. Zawsze traktowała ją jak córkę. Nie ukrywa, że była rozpieszczona.

- Tata sprowadził się do Wadowic, kiedy Karol Wojtyła miał dwa lata - opowiada. - Był lekarzem rodziny Wojtyłów. Wtedy w Wadowicach było tylko dwóch doktorów.

Urodzona harcerka

Po śmierci ojca Karol Wojtyła nie mógł przyjechać na pogrzeb, ale przybył potem z całą świtą, by złożyć mamie kondolencje. Wiele lat później, kiedy mój mąż Jan Englert był z aktorami na audiencji u papieża w Watykanie, powiedział Ojcu Świętemu o mnie. Od razu skojarzył.

Podkreśla, że do dziś przyjaźni się z ludźmi z Wadowic, którzy mieli kontakt z Janem Pawłem II prawie do końca. Sama jednak nigdy nie była na audiencji u Ojca Świętego w Rzymie, nie rozmawiała z nim, choć - jak zauważa - mogła. - Mnie to krępowało - stwierdza - Gdy spotkał się z aktorami w Warszawie, byłam razem z nimi. Po mszy wszyscy do niego pobiegli. Ktoś mnie przewrócił i upadłam u stóp Papieża, który dłonią dotknął mojego policzka. Zabrakło odwagi, by powiedzieć, kim jestem. Taka już moja, dziwna natura.

W młodości przeszła tę samą drogę edukacji, co Jan Paweł II. W przedszkolu zajmowała się nią siostra Filotea oraz ksiądz Zacher, ci sami, którzy opiekowali się małym Karolem Wojtyłą. Maturę zdawała w tym samym liceum. I pierwsze przygody sceniczne przeżywała na scenie, gdzie aktorskie szlify zdobywał przyszły papież.

- Uczęszczałam do tego samego domu kultury - mówi. - Oczywiście ludzie byli już inni, inna kadra - dodaje.

Poza aktorstwem próbowała także tańczyć. Zaczynała w domu. Mama uważała bowiem, że robi to świetnie. Potem tańczyła w zespołach w Wadowicach, aż w końcu mama zawiozła ją do ogniska baletowego w Krakowie, którym kierowała prof. Szczuka. - Zaczęłam uczęszczać na zajęcia - wspomina - Raz w tygodniu. I tak przez dwa lata, aż do matury. A po egzaminie dojrzałości pani profesor uznała, że szkoda by było, żebym się marnowała w tańcu i zasugerowała, abym zdawała do szkoły teatralnej. Zaproponowała, że przygotuje mnie do tego jej mąż, Piotr Pawłowski, aktor krakowski.

I tak też się stało. - Me miałam jeszcze pomysłu na życie - tłumaczy. - Mama mną kierowała.

Niestety, do krakowskiej szkoły aktorskiej się nie dostała. - Nie miałam odpowiednich warunków fizycznych - wyjaśnia. - Po prostu, uciekało mi jedno oko i miałam lekkiego zeza. Jednak ówczesnym rektorem warszawskiej szkoły teatralnej był Jan Kreczmar, który miał tę samą wadę wzroku. Dlatego też, po nieudanym egzaminie prof. Szczuka stwierdziła, że mam jechać do stolicy i tam próbować swojej szansy.

Pojechała. Ale dopiero za rok. Przez ten czas uczyła się w tzw. WSROLU, czyli Wyższej Szkole Rolniczej w Krakowie. Nawet jej się spodobało, gdyż zawsze lubiła przedmioty ścisłe. Ale mama uznała, że córka będzie aktorką. Po roku postanowiła zatem złożyć papiery na dwie uczelnie. Do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie i do Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi. Pierwsze egzaminy były w stolicy. - Tu zdałam od razu - mówi. - Bez żadnej protekcji. Jan Kreczmar z Marianem Wyrzykowskim, moim pierwszym opiekunem, wierzyli we mnie. Na tym samym roku studiowali m.in. Irena Kareł, Jolanta Wołłejko, Damian Damięcki, Marian Opania, Jan Englert.

I z tym ostatnim związała swoje życie. - To było wielkie uczucie i namiętność - opowiada. - Z obu stron. Janek był gospodarzem naszego roku. Marian Wyrzykowski poprosił go, żeby zaopiekował się dziewczyną z Wadowic. No i się zaopiekował. Na 33 lata.

Już na początku drugiego roku studiów wzięli ślub. W tajemnicy przed znajomymi ze szkoły, przed rodziną także. Ona miała 19 lat, on 18. - Na ślubie była tylko moja ciocia i przyjaciółka - wspomina.

- Bez obrączek, bez kwiatów, bez niczego. Ale było romantycznie. Zresztą całe moje życie było podobne, szalone. Na uczelni przyznaliśmy się do małżeństwa dopiero na czwartym roku. Wtedy bowiem takie związki nie były w szkole dobrze widziane.

Po studiach otrzymała angaż w stołecznym Teatrze Współczesnym. Mąż w Polskim. Najpierw mieszkali u mamy Jana Englerta. Później wynajęli własne mieszkanie. Pierwsze dziecko urodziło się dopiero po dziewięciu latach od ślubu. Syn. Tomek. Po kolejnych trzech na świat przyszły siostry. Bliźniaczki. Kasia i Małgosia.

Pierwszą swoją rolę filmową zagrała jeszcze podczas studiów, w jednej z nowel w "Miłości 20-latków" Andrzeja Wajdy. Razem z mężem wystąpiła w drobnej roli, ale za to obok Barbary Kwiatkowskiej i Zbigniewa Cybulskiego.

- Byliśmy bardzo podnieceni - stwierdza. - Wielkie gwiazdy, ze Zbyszkiem się nawet zaprzyjaźniliśmy. Potem już nigdy nie zagraliśmy u Wajdy.

W sumie wystąpiła w ponad pięćdziesięciu filmach. Ale tylko raz zagrała główną rolę. W "Dniu oczyszczenia" Jerzego Passendorfera, w 1969 roku. Bardzo dobrze wspomina też postać Haliny w "Poślizgu" Jana Łomnickiego.

- Jerzy Skolimowski napisał piękny scenariusz - mówi. - Aż chciało się grać - dodaje.

W "Poślizgu" zagrała razem z mężem. Potem wspólnie wystąpili jeszcze tylko w "Domu". Zresztą z rolą Teresy Bawolikowej w tym serialu najbardziej kojarzą ją telewidzowie. Na scenie teatralnej z Janem Englertem pojawiła się tylko dwa razy, zawsze jako para.

W Teatrze Współczesnym, którym przez lata kierował Erwin Axer, pracowała do 1985 roku. Najmilej wspomina rolę Ali w "Tangu" Sławomira Mrożka. - Ale - jak podkreśla - było ich całe mnóstwo. Grałam u Erwina Axera, Jana Kreczmara, Kazimierza Dejmka, u kilku zagranicznych reżyserów. I obok Tadeusza Łomnickiego, Zofii Mrozowskiej, Andrzeja Łapickiego, Mai Komorowskiej, Jana Świderskiego, Ignacego Gogolewskiego.

Jak zauważa, kiedyś uczono, że w teatrze gra się inaczej, a w filmie inaczej. - Bo w teatrze należy wzmocnić wszystkie środki przekazu, gestykulować więcej i mówić głośniej, aby kwestie usłyszał widz w ostatnim rzędzie - tłumaczy.

- W filmie zaś mówi się do tzw. kamizelki, czyli pod nosem. Gra się powściągliwie. Ja natomiast uważam, że aktorstwo jest dobre i złe bez względu na to, gdzie się gra. Zawsze trzeba starać się być prawdziwym, czy się mówi głośno, czy cicho.

Po urodzeniu dzieci miała trzyletnią przerwę w pracy. Z jednym wyjątkiem. - Kiedy Tomek miał trzy miesiące, zostawiłam go i pojechałam ze "Skizem" Gabrieli Zapolskiej, z Tadeuszem Łomnickim, Andrzejem Łapickim i Antoniną Gordon-Górecką do USA - opowiada.

- Miałam jednak wielki dylemat, czy jechać i zostawić synka. Ale wszyscy mi mówili, włącznie z moją mamą i teściową, że powinnam. Że dużo zobaczę, wiele się nauczę i przywiozę - jak na tamte czasy - dużo pieniędzy. I tak też zrobiłam. Tyle tylko, że przy pierwszej wypłacie od razu mnie okradli. Niemniej ten wyjazd był dla mnie wielkim przeżyciem.

Od 1985 roku, przez dziesięć lat występowała w Teatrze Polskim. W 1995 roku odeszła z pracy scenicznej. Rok wcześniej rozstała się z Janem Englertem. Rozwiodła się.

- Kiedy byliśmy jeszcze młodzi - stwierdza - uważaliśmy z Jankiem, że warto żyć tylko 33 lata. I rzeczywiście, to się sprawdziło. Byliśmy razem przez taki właśnie okres. Niestety, poza teatrem mieliśmy zupełnie inne zainteresowania. I inne wartości. On chciał być zawsze ceniony, a ja - lubiana. I udało się nam. Ja mam mnóstwo przyjaciół, on był świetnym rektorem Szkoły Teatralnej w Warszawie, a teraz doskonale zarządza Teatrem Narodowym. Nasze drogi się jednak rozeszły.

Jak mówi, po tylu wspólnie spędzonych latach, rozstanie na pewno nie było łatwe, lecz - jak podkreśla - przeżyła to w miarę spokojnie i bezboleśnie.

- Dzieci były już dorosłe - tłumaczy. - Dziewczynki kończyły studia. Jedna iberystykę, druga psychologię i socjologię. Tomek był już po studiach i robił zawrotną karierę. Zasadniczo wszyscy sobie doskonale radzili. Najszybciej w swoją życiową drogę poszedł syn, potem córki. Zostałam sama. Ale takie są przecież koleje losu.

Po odejściu z Teatru Polskiego rozpoczęła nową pracę i życiową przygodę. Została reżyserem w studiu dubbingu w telewizji. - To było nowe doświadczenie - tłumaczy. - Cudowne zresztą. Wypracowałam sobie metody obsady aktorskiej i plan nagrań. Wielu kolegów przychodziło do mnie i dla mnie grało. Wiadomo, że w dubbingu ważna jest dobra obsada, stanowi w 90 procentach o sukcesie filmu. Ja kierowałam się instynktem. Określone role proponowałam konkretnym osobom, bowiem wiedziałam, co kto zagra. To była praca połączona z towarzyskimi spotkaniami.

Jej przygoda z dubbingiem trwała dziewięć lat. W tym czasie grywała także w różnych serialach i filmach, m.in. w "Egzekutorze" Filipa Zylbera. Potem przeszła na emeryturę. I zagrała jeszcze w trzech serialach. "Samo życie", "Pensjonat pod Różą" i w "Psim sercu" oraz małą rolę w filmie Xawerego Żuławskiego "Chaos", który zaprezentowano na tegorocznym Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni. - IV serialach grywam zresztą do dzisiaj - wyjaśnia. - kiedy ja mam się nudzić? - dodaje z uśmiechem.

Przekonuje, że jest najmniej samotną osobą na świecie. - Mam tylu przyjaciół na różnych kontynentach, że w każdej chwili mogę u nich być - stwierdza. - W 1999 roku złamałam nogę. Bardzo niefortunnie. Właśnie zamieniłam mieszkanie na drugim piętrze i trudno mi było wchodzić. I wtedy przygarnęła mnie rodzina Andrzeja Zaorskiego. Zaopiekowali się mną. Zamieszkałam u nich. A teraz, niedawno, miałam okazję do rewanżu i okazania wdzięczności. Ponownie mieszkałam u nich przez rok i uczyłam Andrzeja mówić. On, bowiem, przeszedł udar mózgu.

Od chwili gdy drugiej córce urodziła się również córka, jest stracona dla świata. Tak przynajmniej mówi. - Na przemian bywam u jednej lub drugiej wnuczki - opowiada. - Bez względu na porę dnia. Absorbuje mnie to całkowicie. Ale i przyjemnie. Rola babci bardzo mi odpowiada. Nie muszę więc zastanawiać się, w jaki sposób zagospodarowywać sobie czas. Samo życie mi go wypełnia.

Poza tym kocha podróżować. W zasadzie objechała już prawie cały świat. To jej wielka pasja. We wrześniu była we Włoszech, na trzytygodniowej wycieczce. Razem z przyjaciółmi. - To był raczej tramping, a nie pobyt w luksusie - tłumaczy. - Ale zawsze wolałam taką formę wypoczynku. I chyba tylko taką. W końcu jestem urodzoną harcerką.

Jak mówi, nie szuka pracy, nie zabiega o żadne role. - To samo przychodzi - zapewnia. - Naprawdę nie było chwili, abym się nudziła i czuła samotna.

Z byłym mężem spotyka się rzadko, podczas różnych, rodzinnych uroczystości. - Trudno to nazwać przyjaźnią - tłumaczy. - Na pewno jednak nie należymy do osób, które się nienawidzą. Widać, tak miało być.

Ludzie wciąż rozpoznają ją na ulicy, przyglądają się, zaczepiają, chcą porozmawiać. - Starsi nawet zwracają uwagę, ależ się pani zmieniła - stwierdza. - Ta szczerość czasem mnie boli, ale cóż, taka prawda.

Podkreśla, że zawodowo czuje się absolutnie spełniona. I jako kobieta także. - Szczególnie w roli babci - zauważa. - Bo to istne szaleństwo. Ale jakie urocze. Nigdy nie przypuszczałam, że można być tak szczęśliwym samemu. I czego można chcieć więcej od życia?

Przekonuje, że nigdy nie miała żalu, iż tylko raz zagrała główną rolę filmową. - W ogóle nie mam żalu do losu - dodaje. - Wszystko, co w życiu zrobiłam, na pewno bym powtórzyła. I wiele jeszcze przede mną. Naprawdę, wszystko jeszcze się może zdarzyć. U mnie nawet niepowodzenia zawsze kończą się bardzo dobrze. Dlatego z optymizmem patrzę do przodu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji