Artykuły

Kto się boi Czarnego Luda?

Kiedy powoli podnosi się kurtyna w nowohuckim Teatrze Ludowym, odsłaniając istne pobojowisko scenograficznej wizji dziwacznego pomieszczenia, mało kto z widzów przybyłych na inaugurację sezonu teatralnego przypuszcza, że oto przed jego oczyma wyrasta wiejski dom starców. Śmietnik rekwizytów pomieszczonych na scenie dowodzi wprawdzie o bogactwie, na które nie zdobyłoby się nigdy nafciarskie towarzystwo kuwejckich emerytów, ale jednocześnie ujawnia jego ośmiu lokatorów, którzy w scenicznej Vorgeschichte zostaną natychmiast pokazani.

Bogaty chłop Sziszman (bohaterowie mówią sobie po nazwisku zwyczajem plebejuszy, co przecież ułatwia orientację widza w scenicznym gąszczu) mieszka tu pod jednym dachem z prowincjonalnym aktorem Danczo, emerytowana kelnerka konkuruje o względy panów z pańcią z miasta, zwaną Anomalią, a Asparuch i Siewnik — prawdziwi „robociarze”, których dzieli zakres techniki wyuczonej — zasiadają przy wspólnych posiłkach z byłą działaczką młodzieżową Jotą i byłą służącą Anomalii — Weliczką.

Taki jest socjologiczny skład zespołu, który przysłuchuje się wstrząsającej opowieści Sziszmana — wyglądającego na byłego kułaka, którego poskromiła dopiero kolektywizacja. Sziszman korzystając z kolejnej zbiórki przy przepalonych korkach, co oznacza zawsze, jak telefon w rodzinnej tragedii amerykańskiej, rozpoczęcie nowej sekwencji fabularnej, przedstawia dzieje skrawka ziemi, na której stoi dom „spokojnej jesieni życia”. Otóż Sziszmanowy brat, zgnębiony przez miejskiego prominenta, niejakiego Topuzowa, powiesił się tu, w jednym z okien daczy wydartej chłopu „kanałami administracyjnymi”. Z kolei jego śmierć, rzucająca płomień zemsty na ród Topuzowa — zupełnie jak w przypadku greckich Atrydów — sprawiła „oczyszczającą ofiarę” śmierci żony prominenta.

Sziszman, wyglądający na trochę podstarzałego, ale jeszcze krzepkiego ludowego Orestesa, znalazł się tu — jak sugeruje prolog — z woli zemsty. Widz nie musi długo czekać na tego typu fabularną okazję, bo kiedy ponownie wysiadają „bezpieczniki” (tak brzmi w przekładzie potoczna nazwa „korków”, sugerująca dalsze podteksty), Topuzow zjawi się niczym „deus ex machina” jako nowy lokator domu.

Sziszman, grany przez Tadeusza Szanieckiego, zareaguje niczym Cześnik na widok Rejenta we własnym domu, zwłaszcza że były prominent (Andrzej Gazdeczka) nie ma w sobie nic z romantycznego upiora ludowych klechd.

„Wielkie entrée” Topuzowa przygotowała sceniczna charakterystyka wszystkich „dramatis personae”. Reżyser, pragnąc uwypuklić całą głębię autorskiej penetracji psychologicznej, spróbował ze swoimi aktorami najbardziej przemawiających do wyobraźni widza zabiegów „behawiorystycznej” i „somatycznej” analizy ich przeżyć. Dlatego pewnie Anomalia (Bogusława Czuprynówna), zmieniająca nieustannie suknie, pociąga bez przerwy nosem, a zakutana pledem Weliczka (Eugenia Horecka) — nogą; dlatego Danczo (Jan Krzywdziak) sztywnieje podnosząc sobie ręką przeponę, a znowu Asparuch (Jan Brzeziński) przeciwnie: wypuszcza nadmiar powietrza, by wbić się nogami w podłogę; dlatego też Siewnik (Zdzisław Klucznik), zraniony myślą o swoim dożywotnim nieróbstwie, dobywa tonu skrzywdzonej synogarlicy, a Jota (Krystyna Rutkowska), po odegraniu jako niemowa kilku telewizyjnych „Dzienników” dla głuchoniemych, przemówi w timbre niewyżytej mówczyni wiecowej.

Wreszcie sam Topuzow, który przybył, by wprowadzić porządek w tym starczym azylu, w kabaretowej interpretacji Gazdeczki, przypomni swym urokiem szpakowatego amanta. Dlatego też nikogo nie powinien dziwić żar, z jakim wszyscy lokatorzy poddali się zabiegom przybysza — urokliwego satrapy.

Ale dla reżysera — Henryka Giżyckiego — sprawa nie jest tak prosta, mimo że akcja rozgrywa się na wsi bułgarskiej. Obok Kierowniczki pensjonatu (Jadwiga Lesiak) i prymitywnego intendenta Szabana (Krzysztof Kursa) pośród personelu wybija się na plan pierwszy postać czarnej praktykantki-lekarki Alois (Zdzisława Wilkówna). Inscenizator tak się przejął jej symboliczną à rebour funkcją niemej Kassandry, że nakazał jej pląsać w przykrótkiej mini z tacą pełną lekarstw między starcami. Ci zaś, umiejętnie podpuszczani przez Topuzowa, wydzielą z siebie dostateczny zasób rasowej nienawiści, by nazywać ją „ludojadką”.

Finał sztuki najlepiej określa bolesny okrzyk nieudacznika scenicznego Danczo: „Gdyby Szekspir wstał z grobu, na pewno by powiedział — nic tu po mnie”. Topuzow bowiem nie wytrzymuje buntu kuracjuszy przeciwko sobie, Murzynka zaś znika, a naprawione bezpieczniki zaczynają znowu wysiadać. „My się Czarnego Luda nie boimy!” — zdają się przemawiać lirycznie uczestnicy finałowego (to już kolejna pointa) ślubu Asparucha z Weliczką. Kto się zaś boi Czarnego Luda — na to pytanie odpowiedzieli zgodnie, wskazując na siebie, i inscenizator, i scenografowie (duet: Napiórkowski — Stobnicki), i aktorzy, stwarzając wszelkie przesłanki do myślowo-artystycznej klęski.

Niedźwiedzia przysługa wyrządzona dramaturgii bułgarskiej w postaci Ludojadki Iwana Radojewa w Teatrze Ludowym, zbiegła się jeszcze na dodatek z jubileuszem 35-lecia pracy artystycznej Bogusławy Czuprynówny i Eugenii Horeckiej.

Wstyd jest więc podwójny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji