Artykuły

Barbarella ery cellulitu

Teatralny patchwork Wojciecha Farugi & Co jest spektaklem frapującym, lecz niezbyt głębokim. Wałbrzyska Balladyna to story o nimfomance, pożądaniu i kosztach pożądania. Intryguje, choć rzecz po skrótach dałoby się wyłuszczyć w pięciu zdaniach – recenzuje Leszek Pułka dla teatralny.pl. 

Przedstawienie Farugi/Kowalkowskiej/Skwarczyńskiej/Sokołowskiej, gdyż każde z nich sformatowało swą cząstkę teatralnej przygody, nosi pretensjonalny na pozór podtytuł-cytat Kwiaty ciebie nie obronią. Słowa te – wsparte scenografią i kostiumami – wprowadzają widza bardziej w transową estetykę kampu, której od lat patronują choćby LaChapelle czy Ryden, dość sugestywnie uniezwyklając świat przedstawiony, niż w namiętny, licealny dyskurs o walce dziewictwa z brutalnymi i cynicznymi postawami mężczyzn. Mimo to autorzy nie pozwalają nam zapomnieć o upodobaniu pokoleń XIX wieku do magicznego lub predestynacyjnego wikłania seksu i zbrodni, ponieważ w dziele Farugi wszyscy bohaterowie są autorami owego węzła zła, co wpina nas w narodowy krwiobieg historii dramatu.

Więc oglądamy Balladynę, choć nie oglądamy tylko Balladyny. W istocie artystyczny kwartet z Teatru im. Szaniawskiego zaproponował nowy gatunek teatralny – traumatyczną docugroteskę. Ta, jak każda kontaminacja stylów i tekstów, budzi zrazu wątpliwości, co właściwie widać na scenie? Gruby żart gimnazjalistów na temat szkolnej lektury? Popkulturową zabawkę manipulującą gustami zblazowanych hipsterów? Estetyczną szarżę antyromantyczną? Losy wskrzeszonej nimfomanki z komiksu Jean-Claude Foresta? Seans terapeutyczny? Czarowników z Eastwick?

Nadmiar zawsze budzi podejrzenia i przez długi czas nie pozwala widzowi ogarnąć świata przestawionego. Mnie nie pozwolił nawet po wyjściu z teatru. Faruga przesunął bowiem archaiczny tekst Słowackiego na drugi plan, czasem nawet w nieposłyszenie, w estetyczny kaprys ledwie czy też w niezbyt prawdopodobny pretekst dynamicznej skądinąd akcji. Reżyser epatuje orgiastycznymi obrazami, surrealnymi skeczami, freudowskimi monologami, gangsterskimi epizodami – niczym rasowy twórca thrillera. W efekcie ani śmiech, ani łzy. Konfuzja to trafny opis emocji widza.

Najgorzej w produkcji Farugi wypadł Słowacki. Wybrane fragmenty Beatrix Cenci, Mindowego, Księcia niezłomnego i Marii Stuart zmiksowane z balladynowym soundtrackiem tworzą zbiór kolekcjonerskich pocztówek. Konia z rzędem temu, co ów tekst-patchwork rozpruje. Jak na giełdach staroci przeglądamy obrazki, które tworzą niekoniecznie spójną całość. Dlatego niemożliwe staje się możliwe i bytami irrealnymi syci oczy, np. czterokrotnie zmartwychwstałą Aliną, postekshumacyjną nekrofilią, gwałtem i subtelnymi pieszczotami, orgiastycznym tańcem bachantek i bezpardonową walką na pięści w dmuchanym basenie i poza basenem. A wszystko w czasie jednego seansu.

Możemy – jak Faruga – włożyć te obrazki do pudełka sceny i ładnie opakowując scenografią bawić się nimi, skoro istotą teatru jest zabawa. Wiele z nich jest pięknych, jak scena ubierania martwej Aliny (Rozalia Mierzicka) w czerwoną suknię – niczym cytat z Grzegorzewskiego, rekonstruowanie życia materią, która je zasłania. Zaiste przejmujące. Równie fascynująca, dramatyczna rozmowa Pustelnika z Balladyną o znamionach winy i nieprzebaczeniu. Gombrowiczowski, ekstatyczny zda się finał, gdy Balladyna w monidle-trumnie odsłania się z pożeranej przez inne postacie ślubnej sukni z cukrowej waty, odsłaniając pierś. Takich chwil jest tu wiele, choć z trudem dostrzegam przejścia pomiędzy nimi, ową nić prawdopodobieństwa, która łączyłaby obrazy. A przecież nawet szaleńcy mają swoją logikę.

Kiedy wspomnimy lekturę, dobrze rozpoznawalne wątki widać w istocie trzy: morderstwo nakładające na człowieka infamię i – to piękne słowo – zgryzotę (pani zabiła pana/ córka ojca/ siostra siostrę – niepotrzebne skreślić), żądza, która miesza zmysły (seks/władza/bogactwo – niepotrzebne skreślić), wreszcie pokrętne, mroczne stosunki rodzinne (Freuda nie skreślamy). Ta podróż do wnętrza głowy, jak zapowiadano przedstawienie, jest zatem studium szaleństwa czy szaleństw, które nosi w sobie każdy z bohaterów.

Niestety, ciekawie rozpoczęty seans terapeutyczny, którym zaczyna się spektakl, prędko zostaje porzucony. Biała rama proscenium – może filmowy ekran, może okno w zaświaty – dominuje w przestrzeni. Oglądamy transmisję z psychoanalitycznego seansu, ale i zapis swoistego delirium Balladyny. Lęki, leki, badanie fizjologii ciała, mamroty, majaki. Pustelnik (w tej scenie nie wiemy, terapeuta czy oprawca) na krzesełku z boku. Właściwie na wielkim ekranie dominuje w przestrzeni spazmatycznie ożywiana twarz Balladyny (Mirosława Żak) i niezgrabne stopy pacjentki przywiązanej pasami do łóżka. Manieryczna twarz, bo opowieść Słowackiego o dziewicy nierozróżniającej życia i baśni nakłada nań grymasy paraliżu. To nie jest oblicze piękna, raczej umęczona, pozbawiona niuansów mimiki twarz kobiety wypalonej, lecz wciąż szalonej. Tylko dlaczego na ekranie?    

Kiedy oczekujemy odlotowego przejścia do przestrzeni wewnętrznej bohaterki, następuje klasyczny we współczesnym teatrze pstryczek-elektryczek. Pustelnik (Beata Bandurska)  odpina pasy (nie wiemy dlaczego), Balladyna pomaga sprzątać instalacje EKG (nie wiemy dlaczego). Widząc i wiedząc niewiele, przenosimy się nagle do innego świata. Powiedzmy, coś jakby flash mob fanów techno. Silnie zrytmizowany, dudniący niskimi basami, wabiący ciałami kobiet poprzebieranych w kwieciste kiecki, cytujące estetykę szalonych lat 50. To Skierki, Chochliki i Goplany, które oczekują orgazmu, bawiąc samców i bawiąc się samcami. Czasami na śmierć. A wszystko w scenerii Bondowskiej: większość scen fantastycznych rozgrywa się na półksiężycu jeziora, wypiętrzonego po skosie, więc wypisz wymaluj jak na antenie satelitarnej wyłaniającej się z jeziora w GoldenEye.

Jeśli poskładamy tego satelitę z kosmiczną muzyką oraz gigantycznym księżycem na ekranie zascenia, zrozumiemy, iż ta baśń-niebaśń, trauma, ale i zabawa, w zasadzie opowiada historie kilku ludzkich pożądań. Nieludzkich także, bo kimże, czymże są wspomniane chochliki i skierki? Intryga, jak w większości gier fantasy, wymagałaby precyzyjnej, notesowej rekonstrukcji. Tylko komu dziś chce się takie mapy scenariuszowe pisać, gdy siedzi na twardym krzesełku ciasnej widowni? Idziemy więc na żywioł patrzenia. By się bawić, ale i widzieć, że zza pożądania wyzierają koszty osobiste – cierpienie innych, unicestwienie świętości, egzaltacja ciała, nagła śmierć.

Jestem usprawiedliwiony z pretensji o pogmatwanie narracji. Postacie męskie, walczące o Balladynę, występują w zielonych kostiumach. Całość jest zatem na pozór semantycznie spójna. Zielone ludziki, księżyc w pełni, wakemanowskie akordy, pełzająca wojna. Powiedzmy – postputinowska apokalipsa. Że jest to świat od pierwowzoru odległy, przekonuje los głównej bohaterki – oto Balladyna, lubiąca ostry, lecz bezpieczny seks, jest kompletnie zdystansowana wobec problemu władzy. Jak Barbarella przed laty. Dlatego powiadam, Słowacki pozostał z boku, w tle, bo przecież w jego dramatach historycznych problem władzy jest po szekspirowsku zespolony z namiętnościami i żądzami władców oraz zbrodniczych pretendentów. Schiller nazwał ten paradygmat „intryga i miłość”. Faruga rzecze: manipulacja i nimfomania.

Jednak jakby o piętro niżej. Ale czy mniej boleśnie? W interpretacji Farugi Kirkor (Dariusz Skowroński), władca zamczyska, to niemal bezradny starzec. Postać jakby z Macondo Marqueza. Wyrafinowanie nieobecna, okryta elegancją jak kapeluszem, cyniczna niczym alfons, lecz i niezdolna do wykrztuszenia choćby jednego słowa, wyjąca zatem, pomrukująca niczym zwierzę i łaknąca seksu jak zwierzę. Kirkor rozpadający się jak truchło gangstera, jednak pełen żądz i brutalnej, instynktownej siły. Pokraka.

A właściwie to Kirkorów jest dwóch. Asystuje mu bowiem młody Kirkor (Piotr Mokrzycki), bardziej lokaj niż syn (a może antycypujący wydarzenia protobohater), zbieracz razów furiata, którego zawodzi ciało. Jego pielęgniarz i mentor, gdyż jako jedyny rozumie kuriozalne pomruki bestii. Jest i Fon Kostryn (Rafał Kosowski), Filon (Piotr Tokarz) oraz Gralon (Czesław Skwarek) – kochankowie Balladyny. Kochankowie i oprawcy – walczą z ciałem kochanków i rywali, jakby pojedynkowali się w Podziemnym kręgu. Raczej bestie niż ludzie. Cyniczni. Brutalni. Kaleczący. Poniżający. 

Najnowsza produkcja wałbrzyszan jest wszakże wehikułem wahadłowym. Sensy słów i zachowań to przybliżają się do nas, to oddalają – aż w nieposłyszenie i niewidzenie. Więc może to być również teatr zawiedzionego widza. Możemy się zawieść nie tylko na dramaturgii, lecz i na próbie rekonstrukcji tych dynamicznie tasujących się obrazów. Jeśli Balladyna jest postacią serio, co sugeruje wstęp, po cóż później szczeniackie zabawy w seks z balonikami zamiast nagości. Czy teatr naprawdę musi być pruderyjny i pełen hipokryzji, podczas gdy szarżuje w diagnozach? Trochę jest tak, jakbyśmy oglądali magiczny świat w prezerwatywach na głowie.

W prezerwatywach albo w gaciach, jak Goplana (Ewelina Żak) w jednej ze scen. Tak działa wyobraźnia przedszkolaków Uważam, że kiedy reżyser odważa się na Grand Guignol, kiedy klasykę przepoczwarza, nie zachęci widza do rozmyślań, bawiąc go spektaklem niczym fotkami ze studniówki, które ktoś wrzuca na media społecznościowe jak kultowe czerwone stringi w ubiegłym roku. Seks w stylu żabki rzekotki także niespecjalnie wzrusza czy gorszy, więc po co Balladyna hasa po wszystkich (to eufemizm) w okolicy, zrzucając śliczne pantofelki firmy Mohito – upewniłem się po oklaskach. I co to za zmysłowość nosić kostium kąpielowy pod suknią do szpilek?

Mimo starań nie znalazłem także przerzutni/kładki prowadzącej z wnętrza głowy naszej bohaterki do świata przedstawionego. Za dużo tu tego deus ex machina, za dużo fascynacji obrazkami, które się ze sobą nie splatają w substancję dzieła, za dużo zrywanych wątków i porzuconych widoków. Za dużo techno, zimnych lodów z dyskontu jako symboli miłości oralnej, kasków i stringów na Grabcu (Damian Kwiatkowski), męskiego półstriptizu, a za mało Słowackiego. Ale też chyba daremnie o sprawach współczesności mówić językiem pierwszej połowy XIX wieku. Dyskurs romantyczny zestrojony z obyczajowością XXI stulecia musi być tak groteskowy, jak nasze poczucie humoru. A że jest ono dennie kabaretowe? Cóż.

Wałbrzyska inscenizacja Balladyny to ciekawa przygoda teatralna o mizernym wymiarze. Najpiękniejsze w tym spektaklu wydały mi się szpilki i pantofelki pań. Gołe zadki panów – bardzo średnio. O fallusach nic nie wiem, bo aktorzy chowali je skrzętnie za kubeczkami z popcornem i markowymi gatkami zwiniętymi w kłębek. O piersiach też niewiele – jeden cycek Balladyny to mało, by pobudzić zmysły. Jak dla mnie najważniejszym problemem w spektaklu Wojciecha Farugi bywa mentalny i fizyczny cellulit. Ten pierwszy dezorientuje, ten drugi nie pozwala na skupienie. Jeśli chce się zaczarować widza, sorry, ale trzeba skorzystać co najmniej z Photoshopa. Reżyser ani kostiumolog nie skorzystali. Słowacki też nie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji