Artykuły

Białe futerko

"Tramwaj zwany pożądaniem" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Kinga Gałuszka w Didaskaliach.

Przestronna scena, która odsłania teatralną umowność, z tyłu ogromna mleczno-szklana ściana, a na podłodze jasne, milutkie futerko. Aktorzy mówią tekst amerykańskiego klasyka, wtrącając gdzieniegdzie aluzje do aktualnej polskiej rzeczywistości; gdzieś tam rozgrywa się dramat samotności i wyobcowania zagubionej kobiety, a niczym nieograniczona orgiastyczna seksualność zostaje zderzona z rozpaczliwym pragnieniem miłości w naszym popkulturowym, pustym świecie. Adaptacja dramatu Tennessee Williamsa w bydgoskiej inscenizacji obnażyć miała ułudę i chwiejność świata wykreowanego przez papkę medialnych obrazów, cynizm i rozbicie tożsamości współczesnego człowieka karmiącego się medialnymi treściami. Miała pokazać upadek eterycznej Blanche, przychodzącej z poukładanego świata anachronicznych wartości do pustych wnętrz nowobogackich barbarzyńców epoki MTV. Tyle że nic tu nie dotyka naprawdę, nie szokuje tak, jak powinno. Jest wprawdzie trochę kiczowato, ale jednak ładnie. Gdyby nie zafoliowane białe fotele, byłoby bezwstydnie przyjemnie.

A chyba miało być inaczej. Taka jest właśnie bydgoska adaptacja "Tramwaju zwanego pożądaniem". Gdyby nie prosta ideologia stojąca za koncepcją spektaklu, chętnie oddałabym się przyjemności obcowania z białym futerkiem i kilkoma pięknymi scenami o miłości, które zobaczyłam na scenie.

Blanche du Bois to kobieta-dziecko, poraniona przez życie dziedziczka majątku Belle Reve. W wykonaniu Barbary Kałużnej wygląda jak gwiazda z epoki lat trzydziestych. Platynowy blond włosów i mocny makijaż maskują jej zagubienie i chęć ucieczki przed światem. Ma być lepsza niż świat, w którym przyszło jej żyć, pewnie dlatego jest tak perfekcyjna. Ale Blanche nie zapomina o tym, co ważne i wartościowe. Pije kawę z porcelanowej filiżanki, z przejęciem czyta metafizyczne horoskopy z "Tygodnika Powszechnego". Chce być inna. Ta jej dziwaczna obecność jest irytująca: od początku powinna przeszkadzać i prowokować pozostałych bohaterów. Ale nie z powodu arystokratycznej pozy i snobizmu, tylko z natury swojej fałszywie wykreowanej obcości. Z powodu nieprzystosowania staroświeckiego image'u, który wynajęła do samookreślenia się wobec reszty świata, zakochanego w kolorowych pismach, obrazkach i pogoni za mocnymi wrażeniami. Tak się jednak nie dzieje.

Wydaje mi się, że twórcy spektaklu próbują nazwać to, co już dawno nazwane. Chcą zdiagnozować chorobę, na którą cierpimy od dawna. Wielokrotnie opisano problem rozbicia tożsamości człowieka w czasach reżimu obrazków i zwulgaryzowania przestrzeni publicznej. Trudno mi uwierzyć w dramat bydgoskiej Blanche, bardziej naiwnej Gelsominy, niż kobiety z przeszłością pragnącej miłości. Blanche w równym stopniu jest tutaj przecież wytworem popkultury, co Stella, Stanley i cała reszta towarzystwa. Przebrała się tylko w inną niż pozostali formę, nie bardzo wiedząc, jakie niesie to konsekwencje.

Oglądając przedstawienie, zastanawiam się, o co chodzi tej platynowej blondynce, która błyszczy od samego rana, katując się przy tym zabawą w intelektualistkę? To frapujące, bo w dzisiejszym świecie świadomość wizerunku jest niemal chorobą cywilizacyjną. Pustka kolorowych obrazków jest bardzo pociągająca i trudno się przed nią bronić. Na tym polegałby prawdziwy dramat Blanche i ważny temat tego przedstawienia. Naiwna kobieta - od stóp do głów wykreowana - jest niewolnicą tej pustki. Bydgoska Blanche jest ofiarą okrucieństwa rozbitej na tysiące odbić współczesnej rzeczywistości, bo sama jest jej częścią. A nie dlatego, że się jej sprzeciwia, jak chciałby nam zasugerować reżyser. Paradoks uwiedzenia przez wizerunek i formę, bardzo ludzki, bardzo współczesny i bliski wszystkim wychowanym w kulturze obrazków, skrył się gdzieś pod milutkim futerkiem.

Przed sześćdziesięciu laty szaleństwo tragicznej bohaterki Tennesse Williamsa było uprawnione i mogło szokować powojenną publiczność, bo świat upadł nagle i nieodwracalnie, a rewolucja seksualna miała dopiero zebrać swoje żniwo. Zastanawiam się, jak cudownie przejmująca byłaby bydgoska Blanche, która za wszelką cenę pragnęłaby upodobnić się do przyjaciół Stelli, która chciałaby komunikować ich metajęzykiem, która próbowałaby włączyć się do zajmującej ich gry komputerowej. I którą, mimo wszystko, pochłonęłoby szaleństwo. Losem takiej Blanche mogłabym się przejąć.

W przedstawieniu nie dokonuje się, rewolucyjnie zapowiadana w programie przez dramaturga Teatru Polskiego w Bydgoszczy, dekonstrukcja konwencji realizmu. Jasne, że dziś znaczy ona coś zupełnie innego niż dla widzów współczesnych autorowi sztuki. W bydgoskim spektaklu poprzestano jednak na banalnej zabawie w kalki; nie brak tu też sentymentalnego podejścia do kultury popularnej reprezentowanej choćby przez znane hity muzyczne. Tezy i proste uogólnienia nie służą teatrowi. Bez autentycznego przeżycia i analizy współczesności, porządna i uprawomocniona sensami adaptacja zakurzonego już nieco tekstu nie wnosi nic nowego. Ale też, co ciekawe, zupełnie niepostrzeżenie, jak w przypadku tego Tramwaju..., staje się bezboleśnie przyjemna. Nie da się ukryć, że spektakl dobrze się ogląda, a aktorzy czarują widzów bawiąc się radośnie swoimi rolami. Szkoda tylko, że białe futerko nie chce się pobrudzić.

Przestrzeń bydgoskiej sceny wypełniono telewizorami, w których razem z pozostałymi bohaterami spektaklu, oglądamy teledyski z MTV. Wyobrażenie kultury popularnej w spektaklu jest anachroniczne, tak samo jak anachroniczna jest już dziś telewizja. A tylko dawni, naiwni harcerze oskarżają popowe piosenki o spłycenie przeżyć i zbanalizowanie naszego świata wewnętrznego. Odnoszę wrażenie, że reżyser chciałby skrytykować tę rzeczywistość. A ona, paradoksalnie i niepostrzeżenie, staje się uroczo sentymentalna. Słucham przebojów sprzed lat i pozwalam się im uwieść. Podobnie, jak bohaterom "Tramwaju..." w reżyserii Wiktora Rubina, którzy budzą bardziej sympatię niż pogardę czy strach. Bo chociaż to głupawe, podrośnięte dzieciaki, to nie ma w nich okrucieństwa, które jakoś z ich zanurzenia w kulturze medialnej miałoby wynikać. Mimo gruboskórności, telewizyjny prezenter Stanley (Grzegorz Falkowski) nie jest odpychający, a supermęski Mitch (Krystian Wieczorek) o wyglądzie modela jest wrażliwy i zawstydzony swoją delikatnością. Są w sobie zakochani, ale umieją kochać. Mimo tego, że nie znają języka, który zdołałby bezpośrednio to wypowiedzieć.

Dlatego tak pięknie brzmią w chwilach, kiedy szukają na to sposobów, a aktorzy wychodzą poza zblazowane pozy. To najlepsze momenty spektaklu. Stella (Dorota Androsz), posługując się tekstem didaskaliów dramatu, czule i cicho wyznaje Stanleyowi miłość. Eunice (Dagmara Mrowieć) i Steve (Marek Tynda) z radością i wzruszeniem śpiewają razem miłosną piosenkę karaoke. Czy w końcu Blanche i Mitch. których tłumione oddechy i próby wypowiedzenia uczucia słyszymy przez mikroporty. Jest też piosenka zespołu Stare Dobre Małżeństwo, którą Mitch śpiewa dla Blanche, niemrawo przygrywając sobie na gitarze. Zakłada na tę okazję luźny wełniany, brązowy sweter, który upodabnia go do Blanche i przywołuje śmieszny dziś etos studenta, zakochanego wrażliwca. Ale to właśnie autentyczna wrażliwość aktora sprawia, że scena ta wcale nie jest ironiczna, ale gorzka i wzruszająca. Przypomina świat, którego już nie ma, też zresztą cokolwiek kiczowaty... Wprawdzie żaden z bohaterów nie ma odwagi przemówić własnym językiem, nikt z nich nie jest mądry ani szczególnie przenikliwy. Ale naprawdę są razem, na tyle ile potrafią.

Jedyny, naprawdę przerażający komentarz do zagrożeń współczesności, do jakich chcą odnieść się autorzy adaptacji, to ostatnia scena spektaklu. Sztywni niczym marionety aktorzy, ubrani w wystylizowane kostiumy kąpielowe, opalają się nad brzegiem basenu. Nie uśmiechają się, nie cieszą sobą, tylko nawzajem bezwstydnie się sobie prezentują. Wiedzą, że są perfekcyjni. Wiedzą, że w takiej formie bezwzględny świat obrazków pokocha ich, bo sami stają się obrazkiem. Być może od tej sceny spektakl powinien się zacząć, a może całą jego koncepcję powinno budować takie właśnie wyobrażenie.

Dlatego nie mogę się z tą adaptacją oswoić, ani też zrozumieć motywacji jej autorów. Można było znaleźć wiele innych tekstów, które lepiej by pasowały do interpretacji stanu ducha współczesnego uczestnika kultury obrazkowej, niż nobliwy już Tennessee Williams.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji