Artykuły

Niewczesny popas

Znowu barwna, rozgadana; roztańczona ramota trafia na scenę krakowską, tym razem na scenę Teatru Ludowego w - Nowej Hucie. Pewnie ku rozrywce i uciesze ludowo-robotniczej publiczności nowohuckiej, złaknionej jakoby łatwej i taniej zabawy "kulturalnej", stanowiącej terapeutyczną okrasę przygnębiającej rzeczywistości powszedniej. Niech będzie, jakieś usprawiedliwienie to jest, -ale czy naprawdę "Popas Króla Jegomości" Adama Grzymały-Siedleckiego może dzisiejszą widownię rozweselić, roziskrzyć śmiechem?

Grzymała-Siedlecki, uczestnik i świadek kilku epok w kulturze polskiej, krytyk i badacz literatury, recenzent teatralny, teatrolog, kierownik literacki i dyrektor teatrów w Krakowie i Warszawie, eseista, autor wspomnień, m.in. przepysznych "Niepospolitych ludzi w dniu swoim powszednim", napisał także około 20 utworów scenicznych. Są to przeważnie lekkie farsy i komedie obyczajowe, grane i cieszące się sporą popularnością zwłaszcza w latach międzywojennych. Zdobywały sceny i publiczność zaletami fabularnej intrygi, bystrą obserwacją środowiska, galopadą humoru, interesującymi aktorsko postaciami. Ich autor, rasowy człowiek teatru, wiedział, jak się konstruuje utwory sceniczne, żeby przyciągały zarówno aktorów, jak i widzów. Tak kiedyś myślano i chętnie korzystano z teatralnych usług Grzymały-Siedleckiego. Choć nie wszyscy podzielali tak pochlebną opinię, np. Antoni, Słonimski nie cierpiał scenicznej twórczości płodnego autora i przy każdej okazji krytykował ją na łamach "Wiadomości Literackich" bez pardonu, zarzucając jej warsztatową marność, szermowanie "zgniłymi dowcipami", schlebianie najgorszym gustom. W 1924 r. radził: "Teatry miejskie powinny zafundować karetkę pogotowia imienia Grzymały albo po prostu wóz Grzymały, który by odwoził po premierze omdlałych z wyczerpania widzów."

Widzowie na premierze w Teatrze Ludowym nie opadali z omdlenia, ale też nie unosili się w zachwycie. Tu i ówdzie dał się słyszeć śmiech, śmiech rozbawienia, że takie rzeczy się dziś pokazuje.

Uczestniczyłem w tym śmiechu solidarnie, bawiłem się świetnie uciesznym popasem króla Henryka Walezego i jego frywolno-sielankowych Francuzików na dworze miecznika Kręgosławskiego i wszystkimi perypetiami wynikającymi z owego dziejowego zderzenia się słodkiej, wyrafinowanej Francji z Polską surową i mroźną, lecz ognistą w zapałach do wypitki i kochania oraz przejętą cieleniem się krasuli. Bawiłem się szczerze naiwną i rubaszną krotochwilą, redukującą usłużnie całe moje życie do stanu głodnej kolorowych obrazków chłopaczkowatości, rozradowanej bieganiną pięknie ubranych ludzi i kaskadą fajnych powiedzonek.

A wszystko to działo się za sprawą aktorów i dekoracji. Aktorów podziwiam szczerze. Byli autentyczni i żarliwi w swojej pracy, grali z wiarą i na pełnej skali swych możliwości. Wybiegali się, wykrzyczeli, wycudowali, na ile im tylko siły pozwalały, bo autor i reżyser ograniczeń wielkich nie stawiali. Świetny był Tadeusz Wieczorek w roli Miecznika, wyrazisty, z czystą dykcją, z zabawnym gestem. Jak zawsze niezawodny Zdzisław Klucznik jako zaambarasowany głupstwami, sklerotyczny pan Podczaszy. Także Tadeusz Szaniecki (Totumfacki Miecznika), Eugenia Borecka (Maciejowa), Ziuta Zającówna (Kaśka), Krystyna Rutkowska (Stryjna), Barbara Stesłowicz (Starościna), Ireneusz Kaskiewicz (Kanonik), Krzysztof Wojciechowski (Pieter). A król Walezy i obiekt jego zalotów Małgorzata Kręgosławska? Zbigniew Zaniewski był królem z domieszką Chlestakowa z "Rewizora", którą to postać z powodzeniem kreuje w tymże teatrze. Katarzyna Lis-Woroniecka, pomimo wdzięku i wielu walorów aktorskich, była Małgorzatą podobną do wszystkich innych postaci granych przez nią w swoim teatrze. Stać tych dwoje aktorów na to, aby popracowali nad sobą.

Lecz to drobiazg. Cała wieloosobowa obsada aktorska, nawet w epizodycznych rolach, weszła impetycznie i giętko w rytm popisowej aktorsko, choć niewyszukanej zabawy, niekiedy trywialnej i prostackiej. Aktorzy wyczuli w lot, że nadarza się znakomita okazja, aby sobie pograć. Wystarczy wydobyć z siebie całą parę i używać scenicznych rozkoszy. Owszem, taka okazja to dla artysty nie byle co. Dlatego Grzymała-Siedlecki da się lubić. Zwłaszcza jeżeli oprawa scenograficzna dopasuje się do charakteru sztuki, a tym razem tak właśnie się stało. Scenografia jest dowcipna i przedrzeźniająca epokę, z aluzjami do jej wielkości i śmieszności (np. kratownica sufitu wypełniona karykaturalnie wykrzywionymi gębami szlacheckich typów, przypominająca "Głowy wawelskie").

Czegóż jeszcze trzeba? Ruch sceniczny, mieniące się kolory kostiumów - wszystko to jest. I fachowa robota reżyserska. Niechże więc robotniczy lud nowohucki wali tłumnie na każde przedstawienie.

Tylko - po co? Jaki znajdzie związek z własnym doświadczeniem? Czym się ma bawić, z czego się śmiać?

Nie szkoda wysiłku i talentu artystycznego? Czy dobre pomysły repertuarowe muszą być przeplatane pomyłkami?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji