Artykuły

Po pas w historii

Historia dostarcza licznych dowodów, że wielu wspaniałych ludzi teatru nie powinno nigdy uszczęśliwiać sceny swoimi dramaturgicznymi płodami. Tak było w przeszłości, tak jest i dzisiaj. Twórczość zaś Adama Grzymały-Siedleckiego najlepszym tego przykładem.

Zmarły przed dwudziestu laty recenzent i publicysta, krytyk i historyk literatury, dyrektor i kierownik literacki kilku polskich scen, wspaniały gawędziarz i powieściopisarz pozostanie na zawsze w historii polskiego teatru i piśmiennictwa, a następujący sąd Kazimierza Wyki z roku 1967 nie będzie w rejestrze pamięci o Grzymale odosobniony: "Ta polszczyzna smakuje jak dobrze przestała, z bogatej spiżarni, stara nalewka domowa, wychylona po sztaganie bimbru lub czystej ojczystej".

Jedyne "ale", które zakłóci zawsze ów świetlany obraz, to twórczość dramaturgiczna "piekielnego Sarmaty" (określenie Słonimskiego), który postanowił dorównać... Fredrze. Stąd krotochwile, farsy, komedie, stąd też apokryfy historyczne, które w jędrnej polszczyźnie dopisać pragną skryte w alkowach historii ciągi dalsze wydarzeń, znanych ze szkolnej edukacji. Jednym z takich interpretacyjnych odkryć miał być "prawdziwy charakter" wizyt pierwszego króla elekcyjnego Henryka Walezego na dworze w Kręgosławiu. "Dwudziestoletni król, który 24 stycznia 1574 roku przekroczył polską granicą pod Międzyrzeczem, musiał szokować - jak napisał Janusz Tazbir - swoich nowych poddanych zarówno wyglądem, jak i... zapachem."

Grzymałę zaintrygował romans Walezego z Małgosią, młodziutką żoną miecznika - gospodarza domostwa, którego 73 lata zapewniały mu całkowicie potężne rogi, wyrastające ponad gościnny dwór. "Krotochwilna werwa autora Popasu Króla Jegomości" - tak Lesław Eustachiewicz, jedyny chyba kronikarz dziejów współczesnego dramatu polskiego, określał gatunek tej farsy o Walezym - zakładała nie tylko zabawę charakterem elekta, ale w zderzeniu dwóch kultur upatrywała także szansy wyrafinowanej zabawy. Zwłaszcza, że z jednej strony Grzymała prezentował kolekcję twardych, podgolonych szlacheckich łbów, z drugiej zaś fircykowaty orszak wymuskanych Francuzików, oddanych całkowicie zabawom łoża i rozkoszom stołu.

Sam pomysł był może znakomity, ale zgodzić się trzeba dziś z sądem oglądającego "Popas" na jego prapremierze (warszawski Teatr Letni w 1922 roku) krytyka, który dowodził, iż "szkoda wiele mówić o sztuce tak mizernej". Stefan Papee bowiem, bardzo liberalny i oszczędny w inwektywach recenzent, odkrył już wtedy w krotochwili Grzymały "kruchość tkanki jego scenicznych fraszek" Szkoda, że nie pamiętają o tym dzisiejsi kierownicy artystyczni scen, zapatrzeni w sukces "Popasu" w latach pięćdziesiątych i wprowadzający to sztuczydło na scenę. Pamięć bywa krótka, a krótsza jeszcze bardziej, kiedy łatwo zapomina się o repertuarowym kontekście okresu stalinowskiego. Na tle socrealistycznych ramot "Popas" jaśniał niczym perła. A dziś? Dziś bije w oczy racja Papeego, którą Teatr Ludowy wprawdzie w swoim programie przypomniał, ale i tak ku swej uciesze na dużej scenie farsę Grzymały wystawił.

Widownia nowohuckiej premiery wyraźnie - wedle Brechtowskiego wskazania, iż "teatr raczej winien dzielić, a nie łączyć" - rozwarstwiła się. Część, wykształcona w estetyce polskiej telewizji, cały czas rechotała Programy rozrywkowe tego środka przekazu przyzwyczaiły już masy do śmiania się z byle czego. W Teatrze Ludowym wystarczyło przeświadczenie. że Miecznik Kręgosławski (Tadeusz Wieczorek) jest rogaczem, a jego żona Małgorzata (Ewa Czajkowska), zatroskana przedłużającym się cieleniem Krasuli (nie pokazanej niestety na scenie), to "krew, nie woda" uderzająca do głowy Pieterowi, siestrzanowi (Jerzy Hojda) Pana Podczaszego z Piekar (Zdzisław Klucznik) Pieter, upostaciowany przez Grzymałę na wzór prymitywnego osiłka- "zawodowca", pilnowany jest troskliwie przez debilowatego, sklerotycznego Wuja Stryjna Kręgosławska (Krystyna Rutkiewicz), odgrywająca tu rolę rodowej sowy, która nic nie słyszy i terroryzuje otoczenie dworskich panien, mile spędzających czas na plotach i łuskaniu grochu (co zresztą na jedno wychodzi). Jedynie Starościna (Barbara Stesłowicz) obnosić będzie z namaszczeniem swe wdzięki, które zafascynują nie tylko Kanonika (Ireneusz Kaskiewicz), nie kryjącego swych namiętności pieczeniarza i opoja.

Boki zrywać z tej typologii, bo co typ, to kaskada śmiechu telemanów. Śmiech ów, podkreślony przez element kratownicy sufitu (Katarzyna Żygulska poszczególne kwadraty wypełniła karykaturalnie wykrzywionymi gębami i zdeformowanymi łbami szlacheckich typów) prowadzić ma do kulturowego wyrafinowania. Toż to przecież aluzja do "Głów wawelskich"! - wykrzykuje co trzeci z widzów. Co czwartego ze śmiejących się martwi kostiumowy przepych: każda z 21 postaci przebiera się co najmniej trzykrotnie. Co piątego upaja aktywność pracowni krawieckiej Teatru, która w warunkach szalejącej reformy dokonała prawdziwego cudu. Co szósty cieszy się, że do stylowego kostiumu używać można zwyczajnej podszewki. Zauważyć to może tylko wycieczka Francuzów, kiedy przyjedzie oglądać i swego króla (Zbigniew Zaniewski), który jednak zamienił Kraków na Paryż, i ohydnego paszkwilanta Desportesa (Krzysztof Górecki), któremu idącą w pięty odpowiedź dać musiał sam Jan Kochanowski.

Druga część widowni, ta nieśmiejąca się, na słowo wierząca, że reżysera przy owej konfrontacji Polonusów z Francuzami nie było, ma odczucia mniej skomplikowane. Ziewając z nudności cytuje Antoniego Słonimskiego, który poznał się na dramaturgii Grzymały, unurzanego po pas w naszej historii. Recenzent "Wiadomości Literackich" zanotował pod datą 18 maja 1924 roku: "Teatry miejskie powinny zafundować karetkę pogotowia imienia Grzymały, albo po prostu wóz Grzymały, który by odwoził po premierze omdlałych z wyczerpania widzów".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji