Artykuły

Drugi teatr Szaniawskiego – gdzie, jaki?

Za co wolno nie kochać autora Szaniawskiego Jerzego? Przez czterdzieści lat odpowiadaliśmy: za szaniawszczy-znę. Ale przychodzi kochany autor Natanson i raz jeszcze a definitywnie (on zawsze stał przy swoim) powtarza: to klasyk. Czy to znaczy, że powstanie konfederacja narodu w obronie świętości (patrz: zabytki, rezerwaty przyrody itp.), czy też do klasyka wolno jeszcze postrzelać?

Nigdy nie umiałem przejąć się tym, co Szaniawski tak poczciwie, z takim słodkim przejęciem dla nas pitrasił. Fachowiec, niewątpliwie. Ale jego „tutki”, to jednak nie tyle co krótkie opowieści Czapka, zaś Adwokat i róże to chyba znacznie mniej niż „Pan inspektor przyszedł” Priestleya. Umyślnie obracam się w pokoleniu równolatków. Ale jeśli szukać klasyków (z taryfą ulgową), to ileż lepszy, drapieżniejszy nasz Rittner. Zestawcie jego W małym domku (tak skontrapunktowane przez Witkacego) z Mostem Szaniawskiego! Albo najlepsza sztuka Szaniawskiego, Żeglarz, jakże jest blada i schematyczna w postawieniu problemów mitu wobec krwistych konkretów Głupiego Jakuba Rittnera. Tam rzeczywiście po wyjściu z przedstawienia jest nad czym pomyśleć — nad losami konkretnych ludzi i nad słusznością postępowania. Szaniawskj natomiast nieustannie poluje na taki właśnie „głębszy sens”, rozwadnia nienowe refleksje, mało mówi, ale robi porozumiewawcze miny, dopisuje się do współczesności, lecz kiedy trzeba wypowiedzieć się naprawdę — rzeczywiście niewiele ma do powiedzenia i stosuje uniki „dyskrecji”, tudzież bardzo już wujaszkowate, zdarte sposobiki symbolistów. Jak na przykład w Dwóch teatrach. Butelka ciepłej lemoniady — smak nie ten, ale i nóg nią w łóżku nie r ogrzejesz. Niektórzy jednak to lubią: swojskie to i „zawsze coś”, a lekkostrawne i przystępne. Tanim kosztem, bez większej fatygi umysłowej, było się przez dwie godziny głębokim, wrażliwym i filozoficznie nastrojowym…

Jakim szkolnym wypracowaniem (za panią matką pacierz) jest MatkaDwóch teatrów wobec Wujaszka Wani Czechowa. Albo jak pusty (bo na biologicznej tautologii moralnej zbudowany) dramat Andrzeja z Powodzi wobec społecznego, w żywym konkrecie współczesności rozgrywającego się dramatu Jana w Pierwszym dniu wolności Kruczkowskiego. Cóż by miał w takiej, w każdej pulsującej dla nas sprawie do powiedzenia Szaniawski? To bardzo wygodny pisarz, ale dla siebie.
Cóż więc począć z tym klasykiem od ersatzów? Wyostrzać jego wątłe symbole i przez aluzje do współczesności alegoryzować? Czy też przeciwnie, traktować je jako miejsca wytarte przez mole, wycinać lub cerować? Podobno w Poznaniu Ptaka przybliżono do hippiesów, kwestionując zresztą autorska poezyjkę w imię realności. Podobno Erwin Axer jest nareszcie zadowolony ze swej inscenizacji Dwóch teatrów w Leningradzie. Nie wykluczam, że może się to udać reżyserowi — jak przysłowiowy bulion z gwoździa. (Iluż to chodzi na wolności tylko dlatego, że mieli dobrego adwokata). Lecz klasyk jest autentyczny wtedy tylko, gdy ostoi się samoistnie, bez cudzych natchnień i pomocy. Klasyk, to nie nastroje i wszechpojemne aluzyjki. To treści wżarte w świadomość pokoleń.

Dwa teatry. Czemu Lizelotta, ozdoba zespołu „Małego Zwierciadła”, nie gra w reprezentacyjnej dla tego teatru Matce? A bo autor nie chce jej pospolitować, porywa’ ją (jak do filmu…) w inne, symboliczne regiony. „Prawdziwą” rangę zyskuje się dopiero tam… (I to bez żenujących porównań dwóch stylów gry!) Albo czemu Dyrektor bawi się w Freuda? Żeby podnieść autorytet’ tego, co będzie na końcu. I tam się z Dyrektora zrobi durnia, który dziwi się wszystkiemu jak dziecko: i temu, że ludzi w snach przeszłość nęka, i temu, że zmarli żyją w pamięci żywych. Subtelny Szaniawski i takie chwyty? A co zrobić, skoro fantazmat ma być wywyższony ponad realność życia i sztuki. Czy jednak naprawdę, czy nie za wiele przypisujemy Szaniawskiemu? Teatralizacja pojęć i zwidów, to była poważna sprawa w moralitetach średniowiecznych. To się skończyło. Symboliści zrobili z tego bibelocik, piękną bajeczkę — jak w Niebieskim ptaku, grywanym już dziś tylko dla dzieci. Przyidzie Dobra Wróżka i Porywacz, i Kot Mruczysław, i Czajniczek… I tak sobie rzewnie pogadamy o wszystkim i o niczym. Oto rekwizytornia artystyczna, z której zapożycza się Szaniawski, by wziąć udział w poważnej z nami rozmowie. Chwila słabości, panie sędzio, nic więcej.

Bo żeby wyściubić choć trochę materiału na swój „Teatr snów”, obrał Szaniawski nie tylko aktorkę z roli, a Dyrektora z rozsądku, pozbawił również teatr „Małe Zwierciadło”’ sensu i godności. A więc i rangi partnera w dyskusji. „Dalsze ciągi” monopolem jakiegoś teatru nierealistycznego? Cóż za bujda. Jeden z prawodawców teatru realistycznego, współdyrektor MChATu, Niemirowicz-Danczenko, podkreślał wielokrotnie z dumą, że z jego teatru ludzie wychodzą zamyśleni, przeżywając w sobie owe dalsze ciągi, nazywał to: „drugie dno” spektaklu. Podobne przeżycia wynosiliśmy wszyscy — widzowie różnych przedstawień w różnych teatrach. Szaniawskiego hodowała Reduta — w klimacie czci dla MChATu. Więc?.. Tajemnica deprecjacji MatkiPowodzi (przedwojennych słuchowisk radiowych Szaniawskiego) oraz ich chytrutkiej nowej symbolizacji poprzez tekst dopisany po wojnie jest prościutka: nie umiał podjąć tematu Powstania, a przecież pragnął się do tej aktualności dopisać… Czy tak grubym ściegiem sfastrygowany zabieg można uznać za rzetelny intelektualnie? Oto „szaniawszczyzna” in flagranti. Pomieszać wszystko z wszystkim, bez szacunku dla realnych uwarunkowań czasu historycznego. Poprzez nastroje — w byt liryczny, w aluzje (z całą ich dowolnością!), w kontemplowanie tautologii) moralnych i egzystencjalnych — masła maślanego. Przeżywajmy w bezczasie. Pisał Kazimierz Wyka:

„Teatr liryczny Maeterlincka, Przybyszewskiego czy Szaniawskiego dlatego kuleje w swojej artystycznej skuteczności, że wydobyta ze szkatuły lirycznej pożyczka nadmiernie zaciążyła nad jego czasowym układem".

I trzeba tym pożyczkom patrzeć na ręce, jak się to dzieje. Co ma wspólnego odrzucona przez Dyrektora-realistę sztuka o epigonie ibsenizmu, architekcie, który wysadził miasto by zbudować piękniejsze (i stracił przy tym ukochaną), z jakimkolwiek konkretem tragedii Warszawy? Nic. Wielki Le Corbusier mawiał o Paryżu „zbiorowisko oślich ścieżek do wodopoju” i budował Dzielnice Światła. To jeden konkret, drugi to Hitler. Gdzie tu wolno doszyć symholistyczny melodramat? Nigdzie, jeśli się szanuje ludzką zdolność myślenia.

Drugi autor, Chłopiec z deszczu, przynosił „Krucjatę dziecięcą”:

Idą dzieci jak przed wiekami, niosą jakąś tęsknotę, jakąś chęć czynu…" A potem: bił się“

Tu można by na siłę podstawić konkret: Józef Czechowicz? Ale przecież tamta formacja to zupełnie co innego niż wytracone pokolenie Chłopców, którzy pisali pierwsze swe sztuki i bili się — pokolenie Baczyńskich i Gajcych. Wytęsknili sobie taką wojenkę?! Oni ją wszczęli?! Dajcie spokój, od takiej gadaniny flaki się przewracają. Ale to hołd — ktoś powie, Moi drodzy, złożyć hołd — też trzeba rozumnie. (Nie wnikam w trudności czasu, to sprawa historyków literatury, zaś sztuka grana dzieje się teraz i dla nas). Słowa coś znaczą i to obowiązuje układacza słów. Słowo krucjata ma określony sens i prosimy nie robić nam w arcypoważnej sprawie wody z mózgu. Bynajmniej nie chcemy być na ten temat nastrojowo ukołysani.

Długo można by mnożyć przykłady na ten szlafrokowy realizm i na pożerające w nim tkaninę myśli irracjonalistyczne mole. Ale po co. Słusznie pisała Melania Kierczyńska, że Szaniawski różne uczucia, tęsknoty i przeżycia wyłącza z realności i odda je w arendę irracjonalizmu „zwykłą w tej sztuce metodą zamaskowanego identyfikowania rzeczy bynajmniej nie identycznych". I to oględne sformułowanie jest najważniejsze. Wystarczy o tym pamiętać, a cała z nastrojów i symboli utkana bajeczka rozlatuje się jak domek z kart. Już rozumiemy, po co mu był ten „Teatr snów”: żeby jakoś dowartościować swoje osiągnięcia w realizmie, które uznał (słusznie) za nazbyt skromne. Uciekł się do „magii teatru”, do sposobów, które w czasach jego młodości robiły wrażenie… Nas jednak doświadczenia życia i sztuki nauczyły wymagać więcej. (W tej sprawie wojna stanowi cezurę nieprzekraczalną). Realista, symbolista, kreacjonista, czy kto tam jeszcze — nie ma taryfy ulgowej dla żadnej maniery: trzeba mieć coś istotnego do powiedzenia i umieć to uporządkować w sposób wytrzymujący krytykę. Dopiero wtedy „reszta jest milczeniem”, nie wcześniej. Wcześniej jest kokieteryjną manierą.

Waldemar Krygier w Nowej Hucie postanowił przysposobić Dwa teatry do współczesności. Przetasował nieco kompozycję, stuszował tani wątek sentymentalno-romansowy: Lizelotta stała się raczej personifikacją potrzeb artystycznych Dyrektora. Tuszując błędy aktualizacji — ile się dało, obszedł bokiem nieudały wątek powstańczy, obcinając wizję (żywy obraz), a zachowując tylko fonię — opowieść w świetle punktowca Nie umiera też Dyrektor, tylko śni, zaś dyrektor od snów, którego Horzyca z Adwentowiczem wypuszczali we fraku (jak z Zemsty Nietoperza…), jawi się lekki i sprawny, jak młody nauczyciel gimnastyki. Słowem, żadnych bytów urojonych, dyskusja o sensie i roli teatru, o „drugim dnie” spraw nierozstrzygalnych, o społecznej roli pamięci. Słuchana, dodajmy, przez widownię w ogromnym napięciu. Teatr snów stal się jakby dyskusją pospektaklową — uteatralizowaną, po której Dyrektor, naprostowany co do swych błędów i wypaczeń, tym żwawiej weźmie się do roboty — wzbogacony artystycznie. Nie dziwię się tym, którzy znając sztukę od lat, wychodzili teraz rozpromienieni: odzyskana pozycja repertuarowa…

A więc sukces? Połowiczny. Krygier jako reżyser był wrogiem szaniawszczyzny. nie Szaniawskiego. (W swej lojalności dopuścił nawet niedopatrzenie: i tu Lizelotta nie gra Pani, choć to aż się prosi logicznie). Nic nie dodał, prócz odrobiny jasności i optymizmu. Nie inscenizował na przykład teatru snów jako modnej machiny estradowo-lirycznej z gitarami, trykotami etc. (co jeszcze zapewne nas czeka w którymś teatrze…). Miał rację: materiału brak na to, żeby z epigona wykroić prekursora. Za to tenże Krygier jako scenograf wykazał tyle beztroskiej nonszalancji, że całość nabrała posmaku felietonu scenicznego. Jak kiedyś w studenckim „T 38”. Odnotujmy „de grubis“ o co chodzi.

Otóż Matkę gra się bez ścian, na tle kurtyny Siemiradzkiego, której olbrzymie postacie unicestwiają prawie optykę aktorów. Powódź idzie bez chaty, na kusym podeściku. na tle wielkiej przestrzeni horyzontu, ale — żeby nie było za dobrze — boczne kulisy zdobią wersalskie drzewa strzyżone, jakby na gwałt pożyczone z dekoracji do Marivaux. Pani i Lizelotta wystrojone jak z sezonowej przeceny na bazarze, brak tylko metek. Laurę, starzejącą się sentymentalną gosposię, gra (najzupełniej poprawnie) urodziwa młódka i skromnisiowaty Dyrektor musi udawać, że nie widzi jej kiecki, rozciętej jak do kabaretu. Chłopak zaś, któremu trzeba wpychać jałmużnę, zadaje szyku w popelinie najnowszej mody. Czyżby Krygier powrócił ze studiów reżyserskich jakim go znaliśmy, inteligentnym dyletantem? Jeśli tak, to zawiódłby nasze oczekiwania: z Grotowskim, Jarockim było inaczej.

Cóż więc prezentuje ten felietonowy spektakl-dyskusja? Teatr zagubiony na giełdzie współczesności. Dyrektor, były realista, chwyta się różnych mód, autorów, scenografii. Te jakieś nowe prądy… Ratuj się, jak potrafisz. W stolicy grają na kurtynie, no to dawaj kurtynę Siemiradzkiego! Zmęczony człowiek. Aż tu raz przyśnili się stroskanemu studenci (z Jaszczurów?) i powiedzieli: my pana kochamy, a pan co? Ten pokrzepiający sen dodał mu otuchy i sił do dalszej działalności… Tytuł felietonu chyba z Dickensa albo Prusa: Nawrócony?

Czym chata bogata, tym rada.

Reżyser Krygier nie uprzedził aktorów, co im szykuje Krygier-scenograf. Można więc podziwiać, jak oni ratują swoje serio, potykając się co chwila o sytuacyjno-kostiumowe kontry i figliki. Edward Rączkowski odrzucił dla roli Dyrektora swe przebojowe środki ekspresji — na rzecz realizmu psychologicznego, w którym zbyt rzadko dopuszcza się go do do głosu. (A warto by: że przypomnę tylko Myszy i ludzi). W niesprzyjających okolicznościach stara się być inteligentem autentycznie myślącym na scenie (a nie, jak często bywa, pozować na takiego). Bądź co bądź, trzyma w napięciu widownię. Wanda Swaryczewska w rolę Matki włożyła skupienie i siłę moralną. Jan Krzywdziak wzorowo zagrał Ojca w Powodzi. Bohatersko i w ładnym stylu wybroniła Barbara Zgorzalewicz swoją Laurę. Przynajmniej wspomnieć należy A. Bednarza (Andrzej), J. Güntnera i S. Michnę (dwaj Woźni) i T. Wilskiegd (Autor). O ile dobre ustawienie Dyrektora II (Zygmunt Józefczak) jest zasługą reżysera, o tyleż na jego konto zapisać przyjdzie zwulgaryzowanie roli Pani: to nie była osoba, którą się latami wspomina, tylko osóbka do wspominek w tzw. męskim towarzystwie.

PS. Figle inscenizacyjne odsłoniły zabawny szczególik: Anna w Powodzi zawsze była obdartą chłopką. Jakoś nikomu z realistów nie przychodziło do głowy, że ratująca się przed powodzią włoży na siebie wszystkie swej najlepsze ciuchy! Ot i realizm…

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji