Artykuły

Rzeczy, których nie da się naprawić

Spektakl do samego końca był całkowicie spójny w swojej przejmującej tandecie i nieaktualności - o nowej wersji "Termopil polskich" w Teatrze Nowym w Łodzi w reż. Andrzeja M. Marczewskiego pisze Łukasz Pięta.

Złość, przejmująca złość spowodowana tym, jak w najbardziej tandetny i nachalny sposób można uczyć patriotyzmu. Złość była dominującym uczuciem podczas oglądania drugiej wersji "Termopil polskich" w reżyserii Andrzeja Marii Marczewskiego w Teatrze Nowym w Łodzi. Ile jeszcze minie czasu, zanim przestanie się wydawać publiczne pieniądze na tak idiotyczny teatr, na który co najwyżej z przymusu będzie chodziła młodzież szkolna?

11 listopada 2006 (nieprzypadkowo) odbyła się druga premiera spektaklu "Termopile polskie" na podstawie niedokończonego dramatu Tadeusza Micińskiego. Była to tak zwana wersja reżyserska przedstawienia, skrócona w stosunku do wersji poprzedniej o ok. 40 minut. Usunięto z niej sceny, które uznano za niezrozumiałe. Wprowadzenie skrótów było bodajże jedyną dobrą decyzją, z zastrzeżeniem, że lepiej byłoby przyciąć ten spektakl jeszcze o co najmniej dwie godziny. Żeby obejrzeć skrócone już "Termopile polskie", musiałem bowiem poświęcić aż trzy bite godziny życia, a to stanowczo za dużo, jak na spektakl płytki, pusty i przestarzały. Do końca przedstawienia łudziłem się, że może coś się zmieni, coś mnie zaskoczy, rozbudzi lub przestanie irytować. Niestety, nie doczekałem się. Spektakl do samego końca był w swojej przejmującej tandecie i nieaktualności całkowicie spójny.

Oczywiście trzeba się zgodzić, że dramat "Termopile polskie" nie jest łatwym tekstem. Tadeusz Miciński, poeta na wskroś młodopolski, odwołując się do tradycji dramatu romantycznego, opowiada niezwykle żywą historię o potrzebie wyzwolenia i niezależności. W warstwie fabularnej "Termopile polskie" obejmują dzieje Polski 1787-1813: spotkanie Katarzyny II ze Stanisławem Augustem na zjeździe w Kaniowie, Konstytucję 3-go Maja, Targowicę, kampanię polsko-rosyjską 1792 roku, Sejm rozbiorowy lub inaczej milczący w Grodnie, insurekcję kościuszkowską, rzeź Pragi i III rozbiór Polski. W sumie dwadzieścia sześć lat walk, klęsk i zwycięstw.

Według twórców spektaklu, "Termopile polskie" Micińskiego to sztuka, która w intrygujący i uniwersalny sposób mówi o walce o wolność, o poświęceniu i patriotyzmie, ale także o polityce, intrygach, romansach i słabościach bohaterów, strachu i zdradzie, zależności od potężnych sąsiadów, zwłaszcza Rosji.

Niestety, wszystkie ideały, z jakimi prawdopodobnie Miciński pisał swój dramat, zostały w przedstawieniu Marczewskiego zaprzepaszczone poprzez nieudolną próbę mówienia nieświeżym językiem. Dziś zarówno "Termopile polskie", jak i cała dramaturgia romantyczna i postromantyczna, mogą być realizowane z interesującym efektem, ale nie na sposób tromtadracki i na silę przesycony tanimi efektami wizualnymi, takimi jak ogień czy dym, które niby mają stworzyć aurę tajemniczości. Poza tym dość żenujące jest, gdy aktorzy grają w zmanierowany sposób, popadając w niezdrowy patos i usiłują pokazać, jak to oni potrafią pięknie i romantycznie recytować. Oczywiście byli w tym przedstawieniu aktorzy, którzy swoje zadanie wykonali bardzo dobrze (Teresa Budzisz-Krzyżanowska i Sławomir Sulej). Generalnie jednak więcej elementów w tym spektaklu irytowało niż interesowało.

Czasami odnosiłem wrażenie, że Andrzej Maria Marczewski próbuje realizować przedstawienie w taki sposób, by dotarło przede wszystkim do młodzieży szkolnej. Bo jakże inaczej wyjaśnić tandetne piosenki śpiewane w trakcie spektaklu, które trąciły podniosłą akademią? Brakowało chyba tylko wniesienia sztandaru. Najbardziej denerwujące były jednak utwory wykonane na początku i na końcu spektaklu, stylizowane na nieudolny hip-hop. Doprawdy nie wiem, co pokierowało Marczewskim, że podjął taką decyzję, ale jeżeli myślał, że przez rapowanie tekstu Micińskiego uwspółcześni "Termopile polskie", to grubo się pomylił. Jeśli tymi scenami chciał zainteresować młodą widownię, w efekcie może się w jej oczach jedynie ośmieszyć. To tylko powierzchowny chwyt uwspółcześniający, który do całości ma się jak kwiatek do kożucha. Reżyser nie wpadł chyba na to, że nadanie sztuce klasycznej kontekstu współczesnego jest procesem, który powinien być realizowany na każdym poziomie spektaklu, począwszy od tematu, a skończywszy na oprawie wizualnej.

Być może reżyser po raz trzeci odważy się na cięcia i skróty, wyzbywając się kolejnych niepotrzebnych scen, postaci i elementów scenograficznych. Najlepiej - wszystkich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji