Artykuły

Belfast za rogiem

"Mojo Mickybo" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Krypta w Szczecinie. Pisze Artur D. Liskowacki w Kurierze Szczecińskim.

Po sukcesach, które przyniosły tej skromnej, dwuosobowej inscenizacji prezentacje na Kontrapunkcie 2006 (Grand Prix), a ostatnio Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy (również Grand Prix) pisanie o niej dziś wydać może się spóźnione. Ale spóźniony recenzent zyskuje przy tej okazji atut, który w tekście o spektaklu warto wykorzystać do releksji natury nieco bardziej ogólnej.

Otóż widać po powyższych nagrodach, że tego typu przedstawienia - oszczędne inscenizacyjne, natomiast bardzo - by tak rzec - szczere, bezpośrednie w wyrazie - mają dziś duże powodzenie i mogą liczyć na uznanie tak widzów, jak i krytyki.

Tęsknimy widać za takimi spektaklami, a inscenizacyjne napuszenie, nawiasy interpretacyjne, stylistyka ornamentów i wielopiętrowe przesłania zaczynają nas męczyć. Prosta, by nie powiedzieć: naiwna (ale świadomie!), za to bardzo teatralna opowieść o dwóch chłopcach, którzy wchodzą w dorosłość w latach 70. XX w. w Belfaście, budzi emocje, bawi i wzrusza.

"Mojo Mickybo" to imiona chłopców (w ich rolach - które w przedstawieniu przekształcają się w kilkanaście innych ról - Paweł Niczewski i Grzegorz Falkowski) i przedstawienie o wartkiej narracji, a zarazem gęste od postaci, sytuacji, scen. Zwykli ludzie i powszednie życie - niewesołe i ubogie, pełne niespełnienia, tęsknot i lęków. Ulica, konflikty z rówieśnikami z innych rejonów, wyprawy do kina, fascynacje życiem kowbojów, pierwsze papierosy, dalekie jeszcze kobiety, wyobcowanie w rodzinie, marzenia... Mojo (Niczewski) nieco bardziej skryty, delikatniejszy - choć i nie bez ambicji, Mickybo (Falkowski) trochę mocniej nastroszony, śmielszy, ale i niepozbawiony kompleksów - uzupełniają się, jak to w chłopięcych (nie tylko w chłopięcych zresztą) przyjaźniach bywa. Są dla siebie wsparciem i wyzwaniem zarazem. Ale życie - jak dzieje się często - może zawsze - brutalnie zaingeruje w ten braterski związek Tym brutalniej, że tłem wydarzeń jest Belfast - z jego konfliktami politycznymi, terroryzmem, zasadą odwetu.

Opowieść o przyjaźni nabiera przez to goryczy, stając się też opowieścią o współczesnym świecie w ogóle. Dobrze więc, że twórcy spektaklu nie koncentrowali się na wymiarze politycznym wydarzeń; realia irlandzkie są tu ważne, ale też i niezbyt ostre. Rodzajowość ma raczej charakter społeczny niż kulturowy, ta dwójka to bardziej chłopaki z sąsiedztwa, zza rogu naszej ulicy, niż uwikłani w wojnę rodziców młodzi Irlandczycy.

Obaj aktorzy radzą sobie z wielowątkową, narracją i jej wielogłosowością znakomicie. Są niezwykle przekonujący, wiarygodni; w czym pomaga im umiejętne łączenie realistycznej, dynamicznej kreski - jaką szkicują portrety chłopców i postaci z ich środowiska - z lekkim, lecz wyraźnym dystansem do tych ról. Świetnie sprawdza się to choćby w scenach, gdy Mojo i Mickybo rozmawiają z dwójką silniejszych chłopaków - Trzepakiem i Pierdzielem. Niczewski i Falkowski są - równocześnie prawie - całą tą czwórką (!), widz zaś nie ma problemów z przypisaniem żadnej z wypowiedzianych kwestii odpowiedniej dla niej postaci.

Specyficzna, maleńka przestrzeń Krypty nie ułatwia zadania aktorom. Nic dziwnego, że lepiej czują się z "Mojo..." na scenach (jak np. było w Bydgoszczy) neutralnych, pozbawionych dodatku architektury. Ale i w Krypcie radzą sobie - zręcznie (bywa, że w dosłownym tego słowa znaczeniu) ogrywając jej... ograniczenia.

Przedstawienie znakomicie sprawdza się zresztą w bliskim kontakcie z publicznością, jest pomysłowe, świeże, żywe. Ale ma też swoje niedociągnięcia. Niektóre fragmenty wydają się nieco "puszczone" reżysersko, inne z kolei - przesadnie wygładzone, co niepotrzebnie odbiera opowieści jej naturalną chropowatość.

No i muzyka. Jako tło wydaje się nawet dobrana starannie (np, wtedy, gdy chłopcy utożsamiają się z Butchem Cassidy i Sundance Kidem, wspomaga ich słynny standard Bacharacha "Raindrops Keep Fallin On My Head" z filmu o tych dzielnych kowbojach), lecz brak pomysłu na jej obecność w spektaklu. Nie rozumiem choćby, po co obaj aktorzy tak wiele tu śpiewają? Po co ten cały (cały!) Obcy w mieście Sinatry (śpiewany po polsku przez Fałkowskiego) czy Moon River (po angielsku - przez Niczewskiego)? Nie dla teatralnej urody przecież. Bo i bez tych, kulturalnie zresztą wykonanych piosenek (a może nawet bez nich zwłaszcza), opowieść o Mojo i Mickybo brzmiałaby czysto, ładnie i mądrze.

/

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji