Artykuły

Cudowne dzieci

Bywają przedstawienia, które nie zasługują na to, aby je traktować poważnie. Wydają się raczej wybrykiem, swawolnym i nieodpowiedzialnym, niż efektem świadomej, wytężonej zbiorowej pracy. Głównie umysłowej. W Krakowie można sobie obejrzeć dwa takie teatralne dziwolągi. Jeden wystawiany jest na widok publiczny w Teatrze Ludowym pod dobrze znanym tytułem Fantazy. Ulepiony został przez Mikołaja Grabowskiego, który zresztą po raz trzeci mocuje sie z tym dramatem. Całkiem niepotrzebnie, bo skutek raczej opłakany.

Dramat Juliusza Słowackiego ma, jak wiadomo, trzy tytuły: Fantazy, Nowa Dejanira i Niepoprawni. Żaden z nich zresztą nie pochodzi od autora. Przedstawienie niewątpliwie wzbogaca nasz teatr, a także literaturę o intepretacje nieoczekiwana i powinno być grane pod tytułem Rzeczniczki wśród Kałmuków. Nie hrabia Dafnicki jest tu postacią główną, ani oni „niepoprawni”, czyli Fantazy z Idalią, nie romansowe perypetie są ważne, ani poświecenie Majora. Na plan pierwszy wysuwa się bowiem poczciwy Rzecznicki, a raczej plama na jego dość wątpliwym honorze. Ważni są też Kałmucy. Biegają po scenie podkurczeni niczym małpy i kradną kamienie z ogrodu Respektów. Rzecznicki wprawdzie pluje po salonie cukierkami, ale jest nawet sympatyczny. Kałmucy całkiem ucieszni, za to reszta aktorów kompletnie zagubiona. Dużą dozą humoru wprowadza Major. Sepleni niemiłosiernie, tym razem po rosyjsku.

Napisano o Fantazym tomy. Nazywano arcydziełem literatury, nie tylko naszej: ale i europejskiej, analizowano subtelna przewrotność romantycznej ironii, a wiersz uznano za olśniewający. A jednak Grabowskiemu udało się udowodnić, że Słowacki „Wielkim poetą nie był”. Czyżby z dramatu nie zrozumiał nawet tytułu? Zacnego z trzech? Przecież to niemożliwe, zwłaszcza że dostał już pierwsze ostrzeżenie. Przygotował Fantazego w warszawskim Teatrze Polskim, ale przedstawienie zaorano tylko part razy. Było podobno niedobre. Kazimierz Dejmek jest niepoprawnym profesjonalistą, chociaż — być może — nie ma tytułu magistra. Mikołaj Grabowski jest docentem sztuki reżyserskiej, ma więc pełne prawo zaufać własnym pomysłom. Zwłaszcza że ma do tego podstawy.

W Teatrze STU obejrzeć można drugą osobliwość — Kto sie boi Virginii Woolf Albee’go, przedsięwzięcie rodzinne klanu Grabowskich. Czworo dobrych aktorów, sztuka zręczna, napisana fachowo i efektownie. Cóż z tego, kiedy zagrana została równie szybko i hałaśliwie, co płasko i niewybrednie. Dostosowano troskliwie te amerykańską sztuczkę do powszechnych gustów, pospolitej wrażliwości i naszego, swojskiego kolorytu. Bardzo lokalnego. Dlatego zapewne zamiast w środowisku profesorów, bądź co bądź, uniwersytetu rzecz rozegrano w ponurej spelunie wśród posępnych denaturszczyków. „Ludzie to kupią… byle na chama, byle głupio”, śpiewał Wojciech Młynarski. No i kupili. Na XXIII przeglądzie teatrów małych form, ogólnopolskim, a jakże, przedstawienie odniosło bezapelacyjny sukces i zostało obrzucone rzęsistymi nagrodami.

Nagrody rozdajemy szczodrobliwie. Pieniądze to niewielkie. Z szumnie brzmiącą Grand Prix w kieszeni nie można się ustawić w kolejce po kolorowy telewizor. Starczyłoby zaledwie na kawałek. Liczy się splendor. Nagród Mikołaj Grabowski ma całą furę. Większość słusznie mu się należała. Odkryty został szybko, karierę robił błyskawicznie.

Za to, co się dzieje na scenie, odpowiedzialność ponosi przede wszystkim reżyser. Za to, co się dzieje naokoło reżysera, odpowiedzialność spada na teatr, a także w dużej mierze na krytykę. Reżyserzy są nadzieją i awangarda naszego teatru, zwłaszcza młodzi, to oczywiste. Tym bardziej niepokoić może mechanizm kreowania wielkości za wszelką cenę. Podsadza się więc młodych artystów na pomniki, gdzie zastygnąć powinni w aleję zasłużonych. Maszynka obraca się sprawnie i bezwzględnie. Może koniunktura jest właśnie taka, może należy udowodnić, że teatr mamy wspaniały, może potrzeba przekonania, że „my nie gorsi”, przesłania oczy różową mgiełką.

Tymczasem rzeczywistość jest, jaka jest. Skrzypi i trzeszczy. Coraz trudniej ułożyć repertuar festiwali, nawet ogólnopolskich i nie tematycznych. Dowodem choćby ostatnie Warszawskie Spotkania Teatralne. Uczciwie rzecz traktując na udział w tej ważnej imprezie zasługiwało jedno, na siłę dwa przedstawienia: Wiosna narodów przygotowana przez Tadeusza Brodeckiego i Scenariusz dla trzech aktorów wyreżyserowany przez Mikołaja Grabowskiego. I to też nie jako wielkie wydarzenia. Pan Sieradzki tłumaczył się w „Polityce”, że wszystkie przedstawienia WST miały wspólną zaletę — poszukiwania artystyczne. Poszukiwania formy i treści, które byłyby odkrywczą propozycją, są niewątpliwie godne i zauważenia, i pochwały. Ale poszukiwania mogą być twórcze i kiczowate, mądre, prymitywne, oryginalne i wyblakłe od powielania. Zdarza się, że eksperymentem nazywa się szperanie w starych szufladach. Cudzych. Alę to już kwestia wiedzy o przeszłości. Na czym polegał artyzm tych poszukiwań, pozostało jednak tajemnicą.

O pogardzie dla profesjonalizmu już nawet nie wspomnę, bo ręce opadają. Powraca co jakiś czas, zwykle wtedy, gdy trzeba usprawiedliwić bezmyślność i beztroski dyletantyzm. Teatr płaci za te igraszki okrutną cenę, jak widać na naszych scenach. Co to jest rutyna, niechże pan Sieradzki sprawdzi w słowniku wyrazów obcych. Co amatorszczyzna też.

Niełatwo zorganizować festiwal, coraz większy kłopot z rozdzielaniem nagród. A przecież przyznajemy je stale, sama biorę w tym udział i nawet się tego nie wstydzę. Symptomatyczny jest tu casus Tadeusza Brodeckiego, laureata rekordzisty nie tylko ubiegłego roku, ale w dziejach całego teatru, od Ajschylosa poczynając. I tak rośnie nam teatralny Olimp, usypywany pracowicie przez zgodny chórek paru recenzentów. Dla kogo i na czuje zamówienie? Ze szczytu Olimpu, nawet sztucznego, nie da się wspiąć wyżej. Można dostać zawrotu głowy, można się omsknąć. Paru już się obsunęło i popadło w zapomnienie. Na szczęście dla Brodeckiego Olimp umościli mu chwalcy. On sam, jak się wydaje, chodzi po przyjaznej ziemi.

Zezwał mnie kiedyś srodze pan Sieradzki za to, że posługuję się w felietonach chwytem „relacja prostaczka”. I że tak nie wolno. A tratować bezkarnie arcydzieła, robić uproszczone i prostackie przedstawienia wolno? A ugniatać potoczną opinię, zamiast środków dopingujących podawać znieczulające, to wolno?

Zawód recenzenta teatralnego porównał kiedyś Jerzy Koenig do bramkarza w zakładzie produkcyjnym. Coraz częściej przypomina on raczej zajęcie agenta reklamowego. A komu się nie podoba, jest be, malkontent, albo rutyniarz paskudny. No cóż, widocznie moda taka, że trzeba śpiewać razem, zgodnym chórem. I tylko unisono. Boże broń na głosy. Ale na to nie namówi mnie nawet sympatyczny skądinąd pan Sieradzki.

Wszystkim, którzy łaskawie zechcą zrozumieć opacznie moje intencje, wyjaśniam, co następuje. Wprost. Szanuję i lubię teatr, cenię artystów, podziwiam młodych reżyserów. Za to, że wybrali właśnie teatr, że z uporem uprawiają sztukę, z której nie da się żyć, w warunkach, w jakich coraz trudniej ją tworzyć. Jestem przeciwko traktowaniu ich jak cudownych dzieci, zasługujących tylko na „pieszczotki, łakotki, swawole”, bo „co zrobią wszystko caca”. I wołam jak niejaki Gałkiewicz do profesora Pimki: „Ale ja nie mogę zrozumieć! Nie mogę zrozumieć, jak zachwyca, jeśli nie zachwyca!”

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji