Wacław i dwóch Adamów czyli rozrachunki romantyczne
Pisałem nie tak dawno na tych łamach, iż po Norwidzie. Słowackim, Krasińskim, Wyspiańskim czekam, by się Hanuszkiewicz porwał na "Dziady". Artysta wybrał "Wacława dzieje". Można by taką decyzję repertuarową tłumaczyć przerostem ambicji. Co do mnie i pobudkę tak z pozoru miałką wliczyłbym Hanuszkiewiczowi w zasługi. Na mapie narodowego repertuaru nie ma już superaty z białych plam; pamiętam hałas, co towarzyszył premierze wątlutkiej komedyjki Felicjana Faleńskiego "Na drabinie", którą dla żywego teatru odgrzebał w lamusie Julian Krzyżanowski. Przywrócenie temuż teatrowi dzieła, które poprzednikom rekomendował sam Mickiewicz, a oni tę rekomendację zanegowali, jest już samo w sobie wielkim gestem Kolumba. A przecież Hanuszkiewicz wystawił "Wacława dzieje" nie po to, iżby mu prof. Raszewski w raptularzyku wystawił cenzurkę "odkrywca". Hanuszkiewicz wystawił "Wacława dzieje", bo właśnie Garczyński dopisywał mu pointę do wieloletniego dialogu, jaki za pośrednictwem narodowych wierszy toczył z współczesnym widzem: zapoznany poemat legendom romantycznym wykreślał nową perspektywę.
Do tej pory za jedynych takich wykreślaczy uchodzili "szydercy"; słyszeliśmy o ich istnieniu dosyć często; od Marii Janion, a i jeszcze wcześniej. Antynomia "romantycy -szydercy", którą w formę książkowego wywodu próbowała ostatnio zamknąć Marta Piwińska, była przecież dla Hanuszkiewicza zbyt oczywista, by mogła podniecać. Oczywista, a zatem i po swojemu prostacka. Prostacka, a zatem i kłamiąca dialektyce naszych dziejów, naszej poezji, naszej filozofii społecznej, gdzie podziały na tych, co się wzruszają, i tych, co drwią, występowały głównie w retortach uczonych. Życie zalewało retorty krwią. I uczeni częstokroć rozkładali bezradnie ręce, bo im krew do retort nie pasowała.
Hanuszkiewicz wywiódł swoim "Wyzwoleniem" tezę o sztuce, która właśnie w Polsce strażuje u granic odczuć narodowych; potem przy ,,Beniowskim" i "Norwidzie" zetknął się z potrzebą destylowania odczuć poprzez ironię. Ironii nie czynił przecież nigdy uniwersalną formułką na życie. Szukał alternatyw. Tekstem Prusa mówił o romantyzmie pracy, tekstem Krasińskiego próbował dotrzeć do dialektyki rewolucji. "Wacława dzieje" w sposób zupełnie nieoczekiwany klamrowały mu tę całość. Hanuszkiewicz musiał się na nie natknąć...
"Kiedy co w czasie leży,
tego żadna siła
Wstrzymać nigdy nie może".
Ten cytat z wystawianego poematu to już nie metafizyczny finał dla dotychczasowych rozważań o nieuchronności spotkania reżysera z poetą. To wstęp do mówienia o nadspodziewanej atrakcyjności poety, z którego podrwiwał Stanisław Tarnowski, iż był jako "bóstwo niewidzialne". A niewidzialne niewidzialnością skrupulatnie przestrzeganą: w tomie "Wiek XIX - Sto lat myśli polskiej", który dla naszych dziadków był za biblię, znaleźli Chlebowski, Chrzanowski i Korbut miejsce dla Zaha, Odyńca, Czeczota. Nawet dla Maurycego Gosławskiego. Nawet dla Tymona Zaborowskiego, którego "Dumy Podolskie za czasów panowania tureckiego" będzie Garczyński w "Wacława dziejach" prześmiewał. Dla niego samego miejsca w "Wieku XIX" zabrakło. Wchodził w wiek XX jako postać z marginesu, jako kompars z ukrycia podglądający, gdy poeci lulki palą. I musiał ponieść tej powszechnej sobie niewiedzy bolesne konsekwencje. Dla Zbigniewa Załuskiego Garczyński był więc już tylko tym, co Adamowi dostarczył fałszywych danych do "Reduty Ordona". Z drugiej strony dla wspomnianej tu Piwińskiej był krewkim pieniaczem, wywyższającym się ponad Słowackiego, bo sam w powstaniu strzelał, a Juliusz jedynie rymami płakał. Nieobecność w tych sporach samej poezji Garczyńskiego sprawiała wrażenie nieobecności zorganizowanej. I Hanuszkiewicz pozwolił nam zrozumieć dlaczego tak było, dlaczego tak być musiało.
Gdy się Garczyński na Słowackiego boczył, pisał mu:
"Kto chce dziś wiersze pisać,
kto zostać poetą
Ten niech nie będzie Mnichem
- Arabem - lub Żmiją
Polakiem trzeba zostać, Polakiem jedynie!"
Zostać Polakiem ergo strzelać? Za taką tezę Garczyński nie zapłaciłby banicją z narodowej świadomości.
Ale on, choć sam strzelał, pokusił się potem o pytanie, czy w danym momencie strzelać należało? I wypada podziwiać morderczą inteligencję Słowackiego, który na zarzut o niestrzelanie na polu bitewnym odpłacił pochwałą strzelania w rymach. "Spisek koronacyjny" w "Kordianie" podejmuje przecież jawną polemikę ze "Związkiem" w "Wacława dziejach". Że Słowacki mógł nie znać litery tamtego tekstu? Ale musiał znać poglądy! A górować w polemikach - jak tego dowiódł choćby w "Do autora Trzech Psalmów" - potrafił. Więc w "Kordianie" atakował teraz oportunistów, gdy Garczyński jedynie optował za wysłuchaniem rozsądnych. Pozorna omylność ataku, a sprawiła, że "Kordiana" poznaliśmy o wiek przed "Wacławem", któremu nie pomogła - nawet poręka Mickiewicza, równie myląca nb. wymowę utworu. Mickiewicz uznawał go za ekstrakt romantycznych uniesień, a gdy mu w tekście argumenty się przepoczwarzały, wzdychał, iż "wielki i piękny ten poemat został niedokończony". Wzdychał, choć tekst - za życia jeszcze Garczyńskiego - sam do druku korygował. I musiał wykryć tam obecność nurtu heretyckiego, którego nosicielem był Nieznajomy. Pisał o nim z nieskrywaną odrazą: "Jak niegdyś Kusiciel ukazywał Zbawicielowi królestwa i powaby ziemi, tak teraz ów nieznajomy odbywa z Wacławem podróż fantastyczną i odsłania mu różne obrazy. Przeniósłszy go naprzód do pałacu jednego z panów polskich, dobrego patrioty, ale dumnego, daje go widzieć nieubłaganym ojcem przy łożu śmiertelnym córki, której nie pozwolił pójść za ubogiego kochanka, i wystawiwszy tę scenę w okropnych a prawdziwych kolorach, zapytuje, czy taki. człowiek : może walczyć dla zaprowadzenia równości. W innym obrazie odkrywa świetną biesiadę, gdzie dygnita rze polscy łamią sobie głowy nad subtelnościami artykułów konstytucji, a jenerałowie ściśle starają się odcieniować punkt honoru wojskowego. Ci ludzie tak zajęci rozbieraniem trupa, że jest formuły martwej, będąż zdolni do zapału dla sprawy, która daje się pojąć tylko uczuciem? Słowem, podobny do szczura grobowego, jak poeta mówi o nim, stara się on wdrążyć w piersi młodego entuzjasty, żeby mu wydrzeć ducha. Ma on na celu przeszkodzić mu nie dumać, nie rozumować, i nie działać".
Bardzo cytat długi. Ale konieczny, bo dotyczy sprawy w "Wacława dziejach" naczelnej. Dotyczy postaci, którą oczyściwszy z zarzutu satanizmu, przemieniwszy z grobowego szczura w człowieka, uznać wypadnie za postać iście rewelacyjną: to ten, co namawia entuzjastów, by zamiar mierzyli podług sił. Niepopularna to w naszych dziejach była maksyma. Ostatnio przecież zyskała na cenie.. A Hanuszkiewicz jej nowej wymowie wynalazł patrona.
Jeśli zgodzić się, że literatura romantyczna przez cały wiek XIX pełniła rolę ideologii "narodu i państwa wyłączonego" (K.Wyka) - to wypada również zgodzić się, że przywrócenie nam "Wacława dziejów" może oznaczać początek przeceny tej ideologii. Nie przeciw poezji, a za szyderstwem, ale przez unaocznienie, iż tertium bywa datur. Spektakl w Teatrze Narodowym już ów proces rozpoczął, Z rozmachem zwykłym u Hanuszkiewicza, który za własną mógł by sobie wziąć dewizę Ludwika XVI "Apres nous le deluge".
Kanony inscenizowania romantyków dziobie więc teraz z furią niczym ów czarny orzeł, co w tym widowisku ze sznurowni przez Kołodzieja na scenę jest spuszczany, by szponami kłuć dekoracje i aktorów. Porozstawiał ich Hanuszkiewicz jak gdyby chciał tu grać "Kordiana". Bo też głównie w ten tekst bije. Bliźniaczą Słowackiemu scenę spisku antycesarskiego rozgrywa niczym posiedzenie rady magistrackiej: zakapturzeni spiskowcy rozsiedli się na symetrycznie rozmiesz-
czonych ławach, wstają na komendę, na komendę siadają. Nie sam Słowacki jest tu przedmiotem ironicznej zabawy, ale i jego sceniczni interpretatorzy: migawkowa sekwencja carskiej koronacji rozrosła się w operowe panneau, złotem i purpurą kapiące. Pamiętamy identyczny wystrój tejże sceny. Tyle że grany na serio. Organowymi lamentacjami Kurylewicza pokpiwa też reżyser z romantycznych miłości, jakie Garczyński zlecił swemu Wacławowi: korpulentna , rusałka (Helena - Bożena Dykiel) żarem uczuć ocieka. Księdzu (Franciszek Pieczka) każe śpiewać kantyczki w duecie, patetyczne sny matczyne (Mirosława Dubrawska) transponuje na fałszywy ton emfazy. Instynkt każe mu tej gry nie przerysowywać: tekst Garczyńskiego płynie nurtem zmąconym, jednoznaczność scenicznego odczytania, mogłaby się łatwo zamienić w pospolite fałszerstwo. Subtelność pastiszu owocuje zaś i tą nadprogramową satysfakcją, że poniektórzy widzowie zamiast patrzeć na scenę czytają przedwczorajsze komentarze; po czym piszą o tym w .... Ale tego już cytować nie, warto. Warto wymienić aktorów, którzy zamysł reżysera oddali. Więc wzorcowo - bo barwą głosu, harmonią gestu, temperaturą namiętności, nawet gromostrzelnym błyskiem oka - romantyczny Wacław (Krzysztof Kolberger). Więc stężony z koncentracji Daniel Olbrychski: gra Nieznajomego, czyli postać dla zrozumienia tego spektaklu kluczową; aktor świadomy jest, że jego predyspozycje zewnętrzne nieco literze tekstu przeczą, a przecież narzuca sam sobie tę nadwagę wewnętrznej siły, która widza dla trudnych racji postaci zjednuje. Więc Kazimierz Wichniarz (Generał), Krzysztof Chamiec (Poeta I), Seweryn Butrym (Ojciec), Michał Pluciński (Poseł) z ułamków dialogu budujący sugestywne mini-obrazy właśnie te, o których Mickiewicz pisał, że z ducha swego szatańskie.
I tym zestawem nazwisk wkraczamy już w aktorską zbiorowość spektaklu. Jak zawsze u Hanuszkiewicza poddani rygorom absolutnej dyscypliny zapełniają scenę to malowniczą grupą, to korowodem cieni, świadomi, że w tej wielkiej scenicznej , dyspucie czystość zamyślanych mise-en-scene przesądza o czytelności całej inscenizacji. I aktorzy pomogli Hanuszkiewiczowi tę dysputę rozegrać.