Z teatru. (Teatr Polski: „Balladyna”)
Gdy przed kilku laty na scenie teatru Wielkiego podjęto dość niefortunną próbę wystawienia Balladyny, wyraziłem przekonanie, te jeżeli wielka ta tragedia nie ma być tylko „eksperymentem literackim”, który przez kilka dni z rzędu wywołuje dużo rozgwaru w maleńkim świecie poezji, sztuki i literatury, a potem znika na długie lata z repertuaru zupełnie, to należałoby zerwać z dogmatem nietykalności wobec rozrzuconej w kapryśnej kompozycji i nie dość spoistej w oddziaływaniu wzajemnym żywiołów różnorodnych „ballady” i zmienić jej kształt teatralny.
Jest w tej tragedii zaklęty cud wielkiej poezji, który powinien płonąć niby wieczna pochodnia w repertuarze każdej sceny polskiej, który jednak wskutek braków artystycznego skupienia traci w ramach widowisku teatralnego władzę królewską nad duszami ludzkimi.
Nie wiem, czy udałoby się kiedykolwiek nawet arcymistrzom sceny ocalić przed zbrutalizowaniem w teatrze czarodziejskich, z mgieł i błękitów utkanych, na kolumnach malw i dzwonów lazurowych opartych światów Goplany, ale zdaje mi się, te znajdzie się przecież ktoś, co zwiąże ściślej rozchwiane linie tragedii, inaczej ułoży bukiet balladowych kwiatów i tak misternie połączy rozsypane w księdze Juliusza perły poezji, aby wrażliwość ludzka, wolna od znużeń sześciogodzinnego widowiska, tym mocniej odczuwała urok i majestat tragizmu balladowego.
Jeżeli Hofmannsthal z inicjatywy Reinhardta ważył się na transkrypcje klasyków greckich i swym „świętokradztwem” dokazał tego, że setki tysięcy ludzi znowu z entuzjazmem wsłuchują się w tragedie Sofoklesa i Ajschylosa, które dla braku widzów zupełnie w Niemczech grywać przestano, to zaprawdę nie widzę dobrej przyczyny, dlaczego by nie spróbować przystosowania Słowackiego do wymagań nowoczesnego teatru.
Wiem, że projekt mój, aby podjąć próbę opracowania i „przekomponowania” Balladyny był swego czasu przyjęty w kołach literackich życzliwie. Spotkałem zaledwie kilku „kapłanów” Słowackiego, którzy mi oświadczyli twardo, że świętości kaleczyć nie wolno, i że lepiej, aby cała Balladyna raz na rok była grana dla tych, którzy przez ćwierć doby bez znużenia słuchać mogą w zachwycie jego poezji i nawet w błędach poety miłują ślad ducha wielkiego, niż żeby miała iść na pastwę przerabiaczów teatralnych.
A gdy odpowiedziałem, że jeszcze żaden teatr nie grał całej Balladyny, bo ze względów technicznych grać jej nie mógł w całości, i że dotychczasowe „opracowania” polegają tylko na amputacjach, zrywających wątek tragedii, usłyszałem raz słowo patetyczne.
– W takim razie niech sobie Balladyna pozostanie książką:
Ale to był tylko glos jeden, głos maleńkiej grupy derwiszów lub pozerów poetycznego kapłaństwa, głos tych samych, którzy niegdyś oświadczyli głośno, że przeciwni są sprowadzeniu zwłok Słowackiego do kraju, bo (słuchajcie!): „Polska na to jeszcze nie zasługuje”.
Większość trzeźwiej myślących wielbicieli Słowackiego w pomyśle moim nie tylko nie widziała barbarzyńskiego zamachu na świętość wielkiej poezji, lecz od czasu do czasu zwierzała mi się nawet z realnymi projektami „teatralizowania” Balladyny na mocy zmian kompozycyjnych. Przypominam sobie, że jeden z tych projektów był nawet szczęśliwie pomyślany, ale ponieważ wymagał samodzielnego dokomponowania kilku drobnych łączników, (ogółem jakieś 150–200 wierszy), więc autor, nieposiadający jeszcze wyrobionego nazwiska, nie miał odwagi wystąpić z takim uzupełnieniem Żaden teatr zresztą nie podjął mojej inicjatywy i tak rzecz poszła w zapomnienie.
*
Ale oto pozawczoraj ta kwestia znowu odżyła i znowu stała się aktualną.
Teatr Polski przystąpił do wystawienia Balladyny, a zabrał się do dzieła z niebywałym na scenach naszych pietyzmem. Do roli tytułowej sprowadził Wysocką, która, obok Siemaszkowej, jest najlepszą Balladyną w Polsce. Do strony dekoracyjnej zaprosił Ruszczyca, jednego z najwybitniejszych malarzy i, obok Frycza i Drabika, najświetniejszego w Polsce artystę-dekoratora. Pejzaże, wnętrza, kostiumy, wszystko miało niebywały w teatrach warszawskich przepych, wo wszystkim znać było dążność, aby przełamać nasz tradycyjny szablon, aby scenę rozśpiewać melodią baśniową, aby dzieła poety i teatru tworzyły dwuśpiew balladowy.
Miesiącami całymi przygotowywano wielką premierę i kilkanaście tysięcy rubli wydano na dekoracje i stroje. Ostatecznie zaś przedstawiono Balladynę w takich kształtach i barwach, jakich Polska nigdy jeszcze nie oglądała. Mam prawo to powiedzieć, bo widziałem tę wielką tragedię na trzech największych scenach naszych, a na żadnej z nich nie miała Balladyna, jako symfonia teatralna, tak artystycznego wyrazu, jak w Teatrze Polskim.
A jednak w tym chórze radosnego uznania, jakim publiczność premierowa powitała czyn Teatru Polskiego, błąkała się nuta jakby cichego żalu do teatru i do poety. Ludzie opuszczali krzesła i loże około godziny drugiej po północy z oznakami znużenia. Pod koniec widowiska znać było w teatrze pewno zniecierpliwienie. Czułem, że najcudniejsze sceny tragedii w tej atmosferze nie znajdują tego oddźwięku, jaki by znalazły niewątpliwie w zwykłych ramach wieczoru teatralnego. Prawie na wszystkich ustach błąkało się ciche pytanie, czy naprawdę nie można by czegoś zmienić, czemuś nadać kształt inny, aby wielka poezja stała się dobrym teatrem.
Prawda! Dyrekcja Teatru Polskiego sama uznała, że Balladyny w całości grać niepodobna, i poczyniła dość znaczne skróty w tekście poety, ale właśnie chodzi mi o to, aby nareszcie wziąć rozbrat z tradycyjną rutyną amputacji mechanicznych i przystąpić do artystycznego opracowania tragedii. Skróty doprowadzają do tego, że np. wczoraj wskutek usunięcia owej sceny, w której Kirkor przysięga pustelnikowi, że mścić się będzie za skradzioną koronę Popielów i kto z tą koroną w Gnieźnie się pojawi, temu mieczem na czole wypiszę słowo: „Złodziej”, stały się niejasne motywy rozprawy orężnej między wojskami Kirkora a Balladyny.
Zresztą same tak zw. „wyrzutki” są zgoła niewystarczające, jeżeli wielka tragedia ma znaleźć zwięźlejszy i mocniejszy wyraz teatralny. Mnie się marzy taka transkrypcja Balladyny, w której cała część pierwsza mogłaby być zamknięta w trzech, cała część druga w czterech lub w pięciu odsłonach. I byle tylko znalazł się kulturalny poeta, który, prócz poezji, ma trochę instynktu teatralnego w duszy, a przekonany jestem, że na rotacyjnej scenie można Balladynę zamknąć w 3 1/2-godzinnym widowisku, ocaliwszy prawie wszystko co w niej jest wielką poezją, a wzmocniwszy zwartość i puls dramatyczny tragedii.
I oto jest jedno z zadań, którego podjąć się powinna sekcja dramatyczna przy Tow[arzystwie] Literatów i Dziennikarzy Polskich. Należy do niej przecież cały szereg młodych autorów, krytyków i „reformatorów” teatru. Niechby pracowanie Balladyny stało się tematem dyskusji biurowej, niechby następnie ten i ów podjął się zrealizowania myśli, które mu dyskusja nasunie, i niechby powstało kilka projektów, których jeden uzyska sankcję korporacji i do wystawienia zalecony będzie.
Byłby to czyn prawdziwie pożyteczny, czyn, który może Balladynie zapewnić stałe obywatelstwo w repertuarze teatrów naszych.
*
Tymczasem jednak oddajmy pokłon temu, co w onegdajszym przedstawieniu Balladyny naprawdę godne było pokłonu.
Ze wszystkich rzeczy, które dotychczas mózgownica moja urodziła – pisał poeta do matki – ta tragedia jest najlepsza, zwłaszcza, że otworzyła mi nową drogę, nowy kraj poetyczny, nietknięty ludzka stopą, kraj obszerniejszy, niż ta biedna ziemia, bo idealny... Tragedia cała podobna do starej ballady, ułożona tak; jakby ją gmin układał, przeciwna zupełnie prawdzie historycznej, czasem przeciwna podobieństwu do prawdy. Ludzie jednak, starałem się, aby byli prawdziwymi i aby w sercu mieli nasze serca...
A więc ballada, a w niej serca ludzkie.
Widziałem nieraz jak tę balladę zabijano i słyszałem nieraz zamiast bicia serc ludzkich patos teatru lub trzaskanie rakiet teatralnych. A wczoraj śpiewała mi baśń, śpiewał ból, śpiewały jakieś ciemne moce, ukryte w piersiach człowieka.
Zaraz w pierwszym obrazie wionęło ku nam coś, niby z wysp i gajów boecklinowskich. Przedziwny las! nie ten, po którym chodzą tylko żubry i niedźwiedzie, lecz ten, gdzie skarby legendowe leżą w pieczarach i czekają na czarodziejów zaklęcia, gdzie w gęstwinie czyha wilkołak, rusałka wabi myśliwych, paproć rozkwita i wąż z koroną na głowie pełza po mokradłach.
A potem Gopło! Świetny, po malarsku odczuty, doskonale skomponowany w przepyszne ramy ujęty krajobraz. Ale nie bajka! Nie ma tu cudu i nie ma dreszczu ballady.
Lecz oto już otwiera się chata, gdzie na rycerza ze złotymi skrzydłami czekają miłość i zbrodnia, otwierają się podwoje sali biesiadnej w zamku Kirkora, a potem jakaś grań kamiennego grodziska, jakieś królestwo głazów, jakiś tron królewski, zbudowany wysoko, niby zawieszony nad ziemią. Zbrodnia tam weszła na szczyt panowania i chyba Bóg ją dosięgnie piorunem.
To wszystko ma grozę ballady. Tak chyba mieszkali Popiele, co stryjców truli w komnatach zamkowych. I nic to nie szkodzi, że co chwila dolatują z daleka echa szekspirowskie: to groza nocy Makbetowskiej, to jęk króla Leara, to jakieś dziwy ze Snu nocy letniej, lub nawet zabłąkana melodia z Ryszarda III. Mimo wszystko, to jest ballada polska, którą w tragedii wyśpiewał geniusz Juliusza, a na scenie talent Ruszczyca i artystów Teatru Polskiego.
Wysocka była najwspanialszą w scenie sądu. Na kamieniu sama z kamienia. Twarz miała z głazu, a głos brzmiał twardo, jak uderzenie siekiery kamiennej. I gdy czaiła się po schodach sali biesiadnej, gdy szła długim krużgankiem ku sypialni Grabca, gdy drżała przed zbrodniczą myślą Kostryna, była złą królową z legendy. Czuło się bicie jej serca ludzkiego, ale w tej muzyce strachu była moc uroczna, stukanie piszczeli, chichot sowy, wycie wichury na starych cmentarzach. Baśń. Baśń bez uroku kobiety, ale z posępnym śpiewem złych mocy.
I naprawdę godnym tej artystki partnerem, a kto wie, czy nie królem wielkiego wieczoru był Józef Węgrzyn w roli Kostryna, syna wisielca, co o królewskiej zamarzył koronie. Był cały jak noc, w której krąży tygrys koło upatrzonej ofiary. Wzrok tego artysty ma w swej nieruchomości olbrzymią siłę sugestii. W oczach szpon. A głos jego szedł wczoraj, jakby z czeluści piekielnych, jakby rwał się do skoku szatan, na łańcuchu trzymany.
Alinę grała prześlicznie Przybyłko. Bardzo szczerze w słodkim, marzycielskim tonie. A szło od niej, niby tchnienie lasów. Jak to maliny w dzbanku, wierzyło się matce, gdy mówiła Kirkorowi, że radują się jaskółki, gdy Alina wraca do domu.
Doskonałym był także Grabiec Leszczyńskiego. To jeden z najlepszych Grabców, jakich widziałem na scenach polskich. Takie czerstwe polskie chłopisko skąpane w rubasznej jowialności. Humor jego miał zapach razowego chleba.
Świat fantastyczny reprezentowany był przez Izę Kozłowską, Tatarkiewiczównę i Starską. Pierwsza poszła tradycyjnym szlakiem i dała w roli Goplany trochę poprawnej sentymentalności; druga miała kilka ładnych śpiewnych tonów, gdy czar rzuca na dziewczyny w chacie wdowy i podczas biesiady upiornej budzi widma krwawe; ale tylko trzecia wprowadziła do Balladyny żywioł charakterystyczny, daleki od baletowego szablonu dawnych chochlików.
Jak berlińska Eysoldt dała zgoła nowy ton roli Puka w szekspirowskim Śnie nocy letniej, tak Starska zerwała z tradycją, naszych chochlików teatralnych. Jej chochlik to jakiś leśny włóczęga, półczłowiek, półzwierzę, trochę brutalny, trochę ospały i trochę mruk. Była to kompozycja niezmiernie oryginalna, którą w dziejach teatralnych Balladyny można uważać za ewolucję typu.
Winiarska, jako wdowa, miała dużo sympatycznej prostoty, charakterystycznego wyrazu szczerego bólu, Węgierko deklamował bardzo ładnie żale Filona, Sosnowski był doskonałym kanclerzem, Szobert pustelnikiem o dużej ekspresji dramatycznej, a Gutner dobrym Gralonem. Kirkorowi tylko w interpretacji Wiślańskiego zabrakło uroku bajkowego rycerza. Miał złote skrzydła u ramion, ale nie miał złotych skrzydeł poezji.
Wieczór był długi, za długi, ale nowa inscenizacja Balladyny jest niewątpliwie czynem interesującym i pięknym w dziejach naszej kultury teatralnej. Idziemy naprzód i to jest zasługą Teatru Polskiego.