Artykuły

Tebańczycy

Ten spektakl rozpoczyna scena dużej urody: przestrzeń tak czystą, że sprawia wrażenie wymytej, rozjaśnia coraz intensywniejsze światło Pogrążeni we śnie ludzie, niedawni biesiadnicy, budzą się powoli. By radosną inwokacją powitać słońce; życie.. Scenografię Banuchy, tradycyjnie ascetyczną, charakteryzuje i tym razem bogactwo znaczeń, którym oszczędna forma wyjątkowo dobrze służy. Jasne, naturalne drewno stołów i wyłożonej deskami sceny, biały horyzont z regularnym kręgiem słońca, czarne stroje, w które ubrani są Tebańczycy. To wszystko realizm na usługach symbolu. Bo taka przestrzeń to przecież odbicie greckiego pejzażu, z jego białymi skałami w słonecznym blasku, z sylwetkami ludzi w typowych dla tego regionu ubiorach Ale równocześnie: umowny skrót, uniwersalna scena tragedii wymieciona z ozdobników

Zaczynam od pochwał dla oprawy spektaklu nie tylko dlatego, że pochwał godna, ale i dlatego, że jawi mi się jako niespełniona obietnica. Że zawarte w mej możliwości - mimo widocznego współgrania z całą koncepcją inscenizacji - nie w pełni zostały wykorzystane. Wilkoński wymyślił sobie bowiem przedstawienie sugestywne, oryginalne, ale jakby me potrafił tchnąć w nie ducha. Czyste i wyraziste jako koncepcja nie znalazło dla siebie takich środków wyrazu, które wyzwoliłyby żywsze emocje, pozwoliły - mówiąc nieco naiwnie - na przejęcie się tym ponadczasowym wszak dramatem.

Wracając bowiem do prologu szczecińskiej "Antygony": wskazuje on na rolę jaką ma w spektaklu Chór. Czyli bohater zbiorowy. Oczywiście, Wilkoński nie jest pierwszym twórcą taką rolę Tebańczykom wyznaczającym. Jednakże wartością jego przedstawienia mogło być uczynienie z tej gromady bohatera - nie wiem, czy to najodpowiedniejsze słowo - powszedniego. Nie: szczególnie mądrego rozjemcy, nie: obojętnego widza, ale właśnie kogoś "zwyczajnego". I tacy chyba mieli być w Polskim ci Tebańczycy: miłujący przede wszystkim pokój, życie, słońce; paroksyzmem wybujałych ambicji i histeriom idei przeciwstawiający - codzienność ze wszystkimi jej urokami, ugodową aż po konformizm, postawę: żyj i daj żyć innym. Niestety, w miarę rozwijania się dramatu Wilkoński nie znajduje jakby sposobu by konsekwentniej, mocniej opowiedzieć się po ich stronie. Więc odchodzą w tło; komentując wprawdzie wydarzenia, przyglądając się im, ale tylko w czysto teatralnym planie - nie mając już w nich praktycznego udziału.

Szkoda. Bo bez ich ostrzej podkreślonej roli, konflikt, jaki rodzi się między Antygoną a Kreonem traci sporo ze swych znaczeń. Miało być bowiem tak, że sztuka ta - wyprana wreszcie ze swych politycznych, doraźnych sensów (w dobie PRL-u dramat Sofoklesa inscenizowano zazwyczaj jako konflikt między brzydką władzą - w domyśle: komunistyczną - a dobrym, przez Antygonę reprezentowanym, społeczeństwem) stanie się przypowieścią o tragicznych skutkach wszelkiego zadufania. Pychy, która odbiera rozum zarówno "dobrym" jak i "złym". Zacietrzewienia, które nie pozwala się ludziom porozumieć. Ale ujawniający owe prawdy Chór, jak już napisałem, powoli niknie w tle, zaś główni protagoniści nie potrafią się jakoś ze sobą "spotkać".

Oczywiście, rację ma cytowany w programie do spektaklu Jan Kott podkreślający, iż między Antygoną a Kreonem brak rzeczywistego pojedynku na rację, że ich rozmowy są "dialogiem głuchych", bo tak ich zaślepia nieomylność reprezentowanych praw. Tyle, że na scenie trzeba jednak znaleźć jakąś płaszczyznę dla kontaktów między postaciami. A na deskach Teatru Polskiego główne postaci istnieją jakby w próżni. Interesująca kreacja Arnolda Pujszy - którego Kreon nie jest demonicznym satrapą, lecz człowiekiem uwikłanym w, rolę władcy, strzegącego fałszywie rozumianego autorytetu - nie znajduje dla siebie współbrzmienia w dramacie Antygony. Nie tylko dlatego, że Antygona Danuty Kamińskiej to postać zbyt koturnowa, zimna. Niewiele lepiej dzieje się bowiem, gdy postać ową gra (aktorki dublują tę rolę) Lidia Filipek. Jej Antygona jest wprawdzie bardziej naturalna, naznaczona rzeczywistym bólem, lecz i w tym przypadku widzimy raczej mijanie się prezentowanych przez nią racji z racjami Kreona niż spór, walkę. Że tak miało być, bo to "dialog głuchych"? Zgoda, ale owi głusi - nie znajdując między sobą kontaktu w sferze słów, w kwestii stosunku do świata - stają przecież naprzeciw siebie. I coś z tego powinno wynikać. Jakieś spięcie, skry jakieś. Niestety, "Antygona" w Polskim najsłabiej właśnie przedstawia to, co między ludźmi. Zwłaszcza tymi, którzy są podłożem dramatu. Znamienne, że tak nieudana, na pograniczu - powiedzmy wprost -śmieszności, jest scena między Kreonem a jego synem, Hajmonem (R. Dudzik). Autentyczne emocje zastępuje tu łzawa awantura. Natomiast mniej istotna dla dramatu rozmowa Kreona z Wartownikiem (J. Grondowy) przykuwa uwagę. Dlaczego? Bo właśnie w niej dzieje się coś naprawdę, jest napięcie, bolesna obecność.

Podsumowując: przedstawiono nam premierę godną uwagi, o niewątpliwej, teatralnej urodzie i niebłahym pi zesłaniu (jakże ważnym dziś, gdy zaślepienie w obranie naszych "niepodważalnych zasad" czyni tyle złego). Mam też sporo szacunku dla solidnej, zdyscyplinowanej realizacji spektaklu. Nie udało się jednak ożywić interesującego pomysłu na rzecz o Tebańczykach, którzy - bezskutecznie - bronią racji życia. I jeśli nawet ta "Antygona" miała być (?) chłodna, to szkoda słońca, od którego się zaczyna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji