Artykuły

Reszty nie trzeba

Już w starożytności Heraklit z Efezu głosił, że wszystko płynie. A skoro panta rhei, to nie wchodzimy dwukrotnie do tej samej rzeki. Tym samym tokiem myślenia poszła Wisława Szymborska, poetycko przekonując, że "nic dwa razy się nie zdarza". Czy jest możliwe, aby te uniwersalne prawdy nie dotarły do uszu dyrekcji Gliwickiego Teatru Muzycznego, gdzie nowy sezon artystyczny zainaugurowała premiera musicalu "Miłość czyni cuda"?

Otóż pewnie niewiele osób wie, że zanim miłość zaczęła czynić cuda, robił to Rebe, a tekst sztuki autorstwa Ewy Warty-Śmietany został już wcześniej wystawiony na scenie. Pod innym tytułem co prawda i w uboższej wersji, ale jednak. Dokładnie 8 listopada zeszłego roku pokazano prapremierowo "Cuda Rebego" w Bytomskim Centrum Kultury. Wtedy to Marcin Hałaś, recenzując spektakl na łamach "Życia Bytomskiego", pisał, że "z próżnego to i Salomon nie naleje". Miał sporo racji. Po obejrzeniu gliwickiej realizacji stwierdzam, że nie wystarczy zmienić tytuł i wymienić prawie całą obsadę (która była jednym z największych atutów spektaklu), żeby z produktu, który artystycznie nie zachwycił w zeszłym sezonie, zrobić hit obecnego. Z premedytacją używam tu słowa produkt. Mimo głośnego protestu sprzed dwóch lat, teatr bywa produktem nadal.

Zmiana tytułu to pierwszy błąd realizatorów. Niefortunne, bo banalne połączenie wyrazów daje podstawy do sądu, że najnowszy gliwicki spektakl to niewyszukana rozrywka dla miłośników tanich romansideł tudzież fanów biblijnych opowieści z pouczającym morałem. Poniekąd. Ale nie warto sugerować się samym tytułem - sztuka w wersji light, zwana popularnie lekką i przyjemną, ma to do siebie, że jest skrojona na miarę oczekiwań niewymagającego odbiorcy. Tylko taki odbiorca nie będzie wyłapywał pojedynczych nieścisłości zawartych w samym tekście, skupiając się - delikatnie rzecz ujmując - na nieskomplikowanej fabule.

Akcja musicalu rozgrywa się w Brodach niedaleko Lwowa. W miasteczku od dłuższego czasu źle się dzieje w związkach małżeńskich. Częste wyjazdy mężatek do pobliskiego Ciechocinka martwią miejscowego rabina (Przemysław Witkowicz), który postanawia sam sprawdzić, czy podleczenie wątłego zdrowia nie jest tylko pretekstem do potajemnych schadzek w uzdrowisku. Jak nietrudno się domyślić, przypuszczenia rebego sprawdzają się. Poznajemy Rosele (Wioletta Białk) - żonę swata Chaima (Marcin Kotarba), która, korzystając z nieobecności męża, flirtuje tam z amerykańskim śpiewakiem światowej sławy (Andrzej Skorupa) - Jonatanem. Ten zaś, chcąc się wreszcie ustatkować, postanawia skorzystać z usług męża Rosele. I tak oto nasz bohater trafia do domu Pipmanów. Z pięciu córek gospodarza wybiera piękną Sarę (Estera Sławińska-Dziurosz). Problem w tym, że pierwsza za mąż musi wyjść najstarsza Ryfka (Ewa Warta-Śmietana). Nieważne, że niemłoda, w końcu posag po babci ma. Jonatan oczywiście nie jest zachwycony takim obrotem sprawy i w poszukiwaniu odpowiedzi na dręczące go pytania udaje się do rabina. Typowo chasydzka opowieść o cudzie miłości pozwala mężczyźnie zmienić podejście. Słuchając śpiewu Ryfki, dochodzi do wniosku, że to właśnie z nią chce się ożenić.

Mogło by się wydawać, że reżyser Artur Hofman jako przewodniczący Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce i znawca realiów życia społeczności żydowskiej zrobi musical na miarę "Skrzypka na dachu". Nie zrobił. Powierzchowne potraktowanie tematyki żydowskiej sprowadza spektakl do poradnikowego hasła: "Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o tradycji żydowskiej, a nie wiecie, bo nie chce wam się sprawdzić w Internecie". Jest chupa, tyle że pod tym tradycyjnym baldachimem właściwie kończy się i zaczyna cała ceremonia ślubna. A gdzie reszta? Gdzie kabbalat panim (przyjęcie na cześć państwa młodych)? Gdzie badeken (zakładanie welonu)? Jak to mówią szastający grubą kasą: "reszty nie trzeba" - w tekście to fabuła determinuje treść, a powinno być chyba na odwrót. Z tego samego powodu w inscenizacji pokazane w określony sposób zostały na przykład odwiedziny Jonatana w domu Szmula. Show must go on, więc zacny kawaler z Ameryki może sobie wybrać ukochaną. Pytanie: dlaczego ta scena przypomina casting bez zasad? Ja tego nie kupuję.

Tym bardziej, że - jak mniemam - w obawie przed banałem twórcom posypała się konstrukcja przedstawienia. Musicalową formę zderzyli z powagą brzmienia żydowskich melodii, które przytłoczyły całość i pozbawiły ją lekkości. Melodii całkiem niezłych autonomicznie, natomiast w komediowej oprawie - nie do zniesienia. Muzyczne kompozycje Waldemara Króla w "Miłość czyni cuda" są jednak na tyle różnorodne, że w ogólnym rozrachunku się bronią. W całym musicalu śpiewu jest dużo; problem w tym, że piosenki raczej nie wpadają w ucho i trudno zapamiętać słowa. Może oprócz fraz, które w II akcie z pasją wyśpiewuje Rosele Wioletty Białk, żaląc się na życiową niezaradność męża Chaima.

Jak na prawdziwy musical przystało, z muzyką i słowami współgra też ruch. Choreografia Sylwii Hefczyńskiej-Lewandowskiej jest współczesna, ale w starym dobrym stylu. Pomysł z wykorzystaniem w tańcu rekwizytów takich jak parasol czy kapelusze - świetny. Doczepiłabym się do synchronizacji ruchu, ale to właściwie szczegół niewpływający na jakość odbioru sztuki.

W spektaklu Hofmana sceną niepodzielnie rządzą kobiety. Prym wiedzie Marta Tadla jako Estera, matka pięciu córek. Wyrazista aktorsko, fantastyczna zarówno w partiach śpiewanych, jak i dialogowych. Tadla oraz grający jej męża Andrzej Kowalczyk są na tyle autentyczni w swoich rolach, że nazwanie scenicznego obrazowania powierzchownym byłoby zwyczajną niesprawiedliwością.

Namiastkę kultury chasydzkiej stara się przemycić do spektaklu również Tatiana Kwiatkowska, odpowiedzialna za plastyczną stronę inscenizacji. Proste, typizujące bohaterów kostiumy nawiązują stylistyką do ubrań noszonych na początku XX wieku (w tym czasie rozgrywa się akcja) i ładnie korespondują z oszczędną, surową scenografią. Wizualne wrażenia psują niestety umieszczone nad sceną kolorowe lampki rodem z kabaretowej rewii. Efekciarskie jest to przypadkowe oświetlenie i w nie najlepszym guście.

Na stronie Gliwickiego Teatru Muzycznego czytam, że "Miłość czyni cuda w dowcipny i żywiołowy sposób opowiada" oraz że "przedstawienie skrzy się humorem". Szkoda tylko, że najbardziej wysmakowanym żartem w tym spektaklu jest omdlenie pana młodego na widok niemłodej już przyszłej małżonki. Reszty sytuacyjnych żarcików chyba przytaczać nie trzeba.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji