Artykuły

Trzebaż więcej?

Foyer Teatru Studio. Kilka rzędów krzeseł stojących w głębi zwrócono w stronę marmurowej balustrady schodów, przed którą - w prześwicie między kolumnami - siedział mężczyzna i przygrywał na wiolonczeli. Białe kolumny i ogromne żyrandole starczyły za całą dekorację.

W tej pięknej scenerii, zachwycającej pałacowym ogromem, a jakże prostej, oczom widzów ukazał się Krzysztof Stelmaszyk, porte parole Puszkina. "Niechże się więc wiadomym stanie, że co Oniegin - to nie ja" - zastrzegł na wstępie i wyznanie to, niemal jak echo, powtórzyli kolejno wchodzący aktorzy, po czym przycupnęli skromnie na białych podestach rozstawionych w przestrzeni gry. Już obecni, a jeszcze nie w roli, wodząc wzrokiem za Stelmaszykiem lub dyskretnie uśmiechając się do widowni, wsłuchiwali się w wierszowaną opowieść o Onieginie, by po chwili włączyć się w nią nieśmiało, a potem oddać się jej bez reszty.

Nudno, śmiertelnie nudno brzmieć mogłyby subtelne Puszkinowskie strofy, przeładowane ekspresją, przygniecione ciężarem deklamacji, lub wprost przeciwnie - sprowadzone do bezpośredniości prozy, spłycone i uprzystępnione. Toteż Irena Jun, reżyser spektaklu, wymyśliła formułę inną, wymagającą od aktorów, a jednocześnie wdzięczną dla widza. Uwrażliwieni na słowo artyści, na wszystkie jego kolory i kształty, nie utożsamiali się w pełni ze swymi bohaterami, lecz raczej wypowiadali się w ich imieniu, prezentowali ich opowieść, zwracając się bezpośrednio do widza. Uczucia szkicowali dyskretnie, ze znajomością miary i elegancją, doskonale wyczuwając niuanse inteligentnej, ale i niepozbawionej humoru adaptacji rosyjskiego poematu. To transakcja wiązana - Jun wiersz rozwiązała teatrem, ale i przywróciła go teatrowi.

Eugeniusz Oniegin, jakim zjawił się na scenie Mateusz Damięcki, to utracjusz i ladaco, któremu szybko bledną uroki wytwornego życia w mieście, żar jego młodości przygasa, a nuda powodowana przepychem gna go na wieś. Tam zaprzyjaźnia się z Leńskim, poetą i czcicielem Kanta, żywo portretowanym przez Modesta Rucińskiego. A różne to były usposobienia, tak różne, jak dwie siostry: Olga i Tatiana, którym Leński coraz częstsze składał wizyty, powodowany afektem do tej pierwszej. Ta jasnowłosa trzpiotka o rozbieganych, śmiejących się oczach (urocza Justyna Bielecka) zawładnęła myślami mężczyzny, który - "po stokroć szczęśliwszy, że w miłość wierzył najzwyczajniej" - zapragnął pokazać wybrankę Onieginowi. Temu jednak ciekawsza zdała się Tatiana, "milcząca, bojaźliwa, dzika", wpatrzona w okno raczej niż skora do uciech i zabawy. Nie myślał jednak obdarzać jej uczuciem - co najwyżej tkliwością brata, a to już było za mało dla nieszczęsnej, zakochanej Tani. Gdy spotkali się po latach, Oniegin ujrzał w niej żonę generała, posągową boginię, piękną i niedosiężną. I zakochał się Eugeniusz - tym boleśniej, że "sny nie wracają ani lata".

Jakże przejmująca w monologach Tatiany była Marta Juras - spokojna, wyciszona, sugestywna. Niemal bez mrugnięcia okiem, bez zanieczyszczania słów zbędną emocją, dawała wyraz wewnętrznemu przekonaniu bohaterki, że tak, to on, to Oniegin, to jego kocha i "jego wszędzie widzi postać". I ileż żalu, krzywdy, poniżenia było w tym powolnym, milczącym odwróceniu głowy i nad wyraz chłodnym wyjściu, gdy Eugeniusz swą nieugiętą perorą odrzucał jej względy. Jakże przejmująca była scena pojedynku, opowiadana widzom przez bezsilnego i zdumionego Stelmaszyka, podczas gdy stojący tuż za nim Oniegin i Leński intensywnie mierzyli się wzrokiem. I jak zszokowany i bezradny był Eugeniusz, który zabił przyjaciela. A przecież wciąż mam w pamięci równie piękną scenę, w której obie pary tańczyły kotyliona, czy operowy popis Rucińskiego, wyśpiewującego arię Leńskiego - tak patetycznie, że aż prosi się o uśmiech. I pełną ciepłego wdzięku, pogodną, jakby od wewnątrz rozświetloną Irenę Jun - nie tylko genialną sprawczynię tego wszystkiego, ale też aktorkę wcielającą się w postaci Niani, Matki, a niekiedy Narratora.

Nie do przecenienia okazał się również przekład poematu. Julian Tuwim i Adam Ważyk sami byli poetami obdarzonymi niezwykłym słuchem językowym, zdolnymi sprawić, że rytm ich poezji w sposób naturalny odpowiadał jej sensowi. Nic dziwnego, że "Oniegin" w tych tłumaczeniach chodził za Ireną Jun, kusił, wabił, aż przerodził się w poezję żywą.

Ten krótki, a tak urokliwy wieczór spędzony w Teatrze Studio przywołał mi na myśl Skamandrytę Kazimierza Wierzyńskiego. W wierszu Po co piszę wyłożył rzecz najprościej: "Aby coś okazało się piękne/ Stało się faktem i nie dało się cofnąć". Właśnie takim pięknym faktem stał się spektakl Ireny Jun. Pięknym i - przynajmniej w Warszawie - odosobnionym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji