Artykuły

Dramaturgia opadniętych portek

O "Niewinie" w reż. Pawła Miśkiewicza w Starym Teatrze w Krakowie pisze Paweł Głowacki.

"Nie chciejcie uprawiać sztuki - chciejcie opowiedzieć historię. Na tym polega sztuka". Jerzy Pilch

W Narodowym Starym Teatrze uwyraźnia się szalenie interesująca tendencja, rzekłbym - tendencja krajobrazowa. Tak ją nazywam, bo wielbię ładne krajobrazy, szczególną zaś przyjemność sprawia mi spokojny widok pradoliny Wieprza. Tak, lubię sobie popatrzeć, ale do dziś nie mam jasności, czy pradolina Wieprza bardziej wzrusza mnie zimą, gdy nie ma liści, czy latem, gdy liście są. "Mniejsza z tym, wróćmy do istoty. Otóż, tendencja krajobrazowa w Starym polega na tym, że ilekroć na scenie pojawia się Jan Peszek, tylekroć opadają mu portki. Peszkowi, nie Staremu. Tuszę, iż ze wzruszenia. Opadły w "Tangu Gombrowicz", opadły i teraz

- w "Niewinie". Czy opadną w "Wyzwoleniu"? Ot, zagadka...

Oczywiście różne, by tak rzec, pory roku panują pod opadniętymi zasłonami wybitnego kapłana Melpomeny. W "Tangu..." widać pradolinę Wieprza zimą - krajobraz bez listka. W "Niewinie" króluje lato. Nie powiem, zachwyciła mnie estetyczna fuzja błękitu majtałasów Peszka z bladością jego drżących rzepek kolanowych. Różnie więc bywa z widokiem po opadnięciu, ale istota tendencji jest niewzruszona: kurtyna w górę - gacie w dół! No i druga oczywistość - różnie też bywa z sensem brawurowego gestu Peszka. W "Tangu..." nie ma go za grosz. I nie dziwota. Pradolina Wieprza najlepsza jest - w Pradolinie Wieprza. Nie należy wciskać jej wszędzie, zwłaszcza w Gombrowicza.

W "Niewinach" natomiast - inaczej. Tu opadnięcie, owszem, ma sens. I to duży.

Pomijam drobnostkę, że Peszek wyskakuje z fatałaszków, gdyż grany przez niego bohater, Fadoul, chce ratować niewiastę tonącą w morzu. Pomijam ten detal, bo tu chodzi o sprawę fundamentalną - o to, że w geście Peszka, niczym w znanej soczewce grafomańskiej, skupia się sedno dzieła Dei Loher "Niewiny". Nie chce być inaczej: dramaturgia reprezentowana przez Loher to dramaturgia opadniętych portek. Pisarze tej odważnej rasy nie mają nic do ukrycia. Bezkompromisowa szczerość ponad wszystko. Goła prawda. Kawa na ławę. Co w sercu, to na języku. Cepem w łeb. Co na ulicy, to na scenie. Niestety, pisarze odważnej - rasy są też kompletnie odcięci od metafory. Mówiąc prościej - nie są w stanie opowiedzieć niczego. To by się zgadzało: nie mają nic do ukrycia, bo nie mają nic do pokazania. I dlatego właśnie robią wyłącznie sztukę. Wyłącznie ambitną.

Więcej, oni z własnej nieumiejętności opowiedzenia choćby najlichszej historyjki czynią nie tylko walor, ale i zarzut. Oto czytam pomieszczony w programie do przedstawienia esej Małgorzaty Sugiery. Dlaczego Beckett się mylił? Dlatego, że umiał opowiadać, a umiał, gdyż pióro jego rządziło się zasadami przyczynowo-skutkowymi. Czy zasady te obowiązują w świecie? Wyglądam przez okno. No, nie obowiązują: między flaszką, którą menel wypija z gwinta pod drzewem, a mym pisaniem o nędzy Loher nie zachodzi żaden związek przyczynowo-skutkowy. Zatem, dramaturgu - możesz bredzić do woli! Beckett - kmiot, Loher - cud! Cud tak mocarny, jak niedawny cud niekumatej dzieciarni, co trąbiła o konieczności zastąpienia sznurówki rzepem, gdyż nie umiała zawiązać sznurówki. Ani na dwie kokardki, ani na jedną, ani nawet na debilny węzeł.

Gdy nie ma opowieści, to co jest? To, co w Starym. Sztuka. Wysoce ambitna sztuka bezładnego jak życie i jak życie nudnego bałaganu kilkudziesięciu rodzajowych scenek kabaretowych. Kurtyna w górę, portki w dół - i dużo śmichu! Jakiś zmotoryzowany kontener, parasolka, telewizor, lodówka,, kanapa i kapa na kanapie. Dwóch skretyniałych emigrantów, skretyniała starowinka, skretyniałe młode małżeństwo, skretyniała teściowa, skretyniała filozofka, skretyniały jubiler, nawiedzona niewidoma, parę trupów, samobójca na kontenerze, jeszcze ktoś - a wszyscy, rzecz jasna, szalenie cierpiący. Śmieszni, ale i cierpiący, gdyż boli ich świat, który jest ciemny i zły, a oni by chcieli inaczej, dzielnie więc wychylają się ku światłu duchowemu i uczuciowemu ciepłu. Przez trzy i pół godziny, bite jak wieprzowe bitki, wychylają się i wychylić się nie mogą. Oto cała naga prawda o naszych wstrętnych czasach: ból, krew i łzy. A wszystko - psu na buty. Zwłaszcza aktorstwo.

Chętnie odnotowuję, że było kilka dobrych, a nawet błyskotliwych... nie, nie ról. Było kilka błyskotliwych pokazów sprawnościowych. Odnotowuję je, ale w zaistniałych okolicznościach nie mogę każdemu z artystów nie postawić pytania, które zawsze stawiam fokom w cyrku. Ładnie, fikuśnie, ale właściwie po co, droga moja ty wirtuozko, trzymasz piłeczkę na ryju? No, po co? Dla śledziowej nagrody? I nie mogę też nie zadać pytania szerszego. Kto ten bałagan posprząta? Kto i do jakiej kupy zbierze walające się po scenie wióry tych, co z głowy Loher wylazły, żenująco banalnych prawdek o świecie? Kto się zlituje i precz odrzuciwszy nawiedzoną sztukę nieszczęśników nie umiejących opowiadać - wreszcie opowie historię prostą? Sugiera w tej materii sugeruje widzom samodzielność. Ostatnie zdanie jej eseju brzmi: "W finale "Niewiny" wszystko dopiero się zaczyna, a Róża odchodzi w przyszlość nowej opowieści". Rozczaruję was, ale moja opowieść znów jest stara. Otóż: ja nigdzie nie idę! Niech się Róża tarabani sama. Ja zostaję. Zostaję z pradolina Wieprza, gdyż wysoko cenię aktorstwo Peszka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji