Artykuły

Kabaret zamiast Jabłoni

Teatr Ateneum na warszawskim Powiślu ma 85 lat. Po odwiedzaniu teatrów tonących w lustrach i żyrandolach albo grających w postindustrialnych bądź klubowych przestrzeniach z ulgą wchodzi się do teatru, w którym jest to, co zawsze stanowiło o duszy teatru: oblężona kasa, ciasnawe szatnie, schody i schodki, małe foyer obwieszone fotografiami z dawnych czasów, wciśnięty w kąt bufet.

Ileż wspaniałych teatralnych wrażeń dostarczały widzom mury Ateneum! Wiele z takich wrażeń niosło pół wieku temu (w 1964 roku) przedstawienie "Niech no tylko zakwitną jabłonie"- zręczny montaż najróżniejszych piosenek, przed- i tużpowojennych, rewiowych, knajackich i socrealistycznych, powiązanych ogłoszeniami z gazet i radia, ideologicznymi hasłami i tym podobnymi tekstami. Montażu dokonała Agnieszka Osiecka; jej własnych piosenek było tam zaledwie kilka - słów tytułowej, a w przedstawieniu finałowej "Niech no tylko zakwitną jabłonie" też nie napisała ona, lecz Jerzy Afanasjew.Charakter i styl przedstawienia tkwił w teatrach studenckich lat sześćdziesiątych. Afanasjew był z gdańskiego Bim-Bomu, Osiecka - i niektóre piosenki - z warszawskiego STS-u (właśnie świętuje 60.lecie swego powstania). Ateneum do końca sezonu 1968/1969 grało "Jabłonie..." blisko 450 razy (!), także w objazdach. Znajdował tam popis cały zespół i ówczesne gwiazdy aktorskie tej sceny: Hanna Skarżanka, Krystyna Borowicz, Elżbieta Kępińska, Wan Tej legendy i historycznego kontekstu był też świadom reżyser i scenograf obecnych Jabłoni, da Koczeska, Jan Matyjaszkiewicz, Roman Wilhelmi, Bogdan Ejmont, Marian Rułka, Jan Kociniak. Krysią Traktorzystką była Krystyna Sienkiewicz, artystka STS-u. Przygrywała mała orkiestra.

Kiedy teraz ten tytuł pojawił się na afiszu (premiera odbyła się 29 marca 2014 roku), do Ateneum pobiegli szparko siedemdziesięciolatkowie, by odnowić pamięć o dawnych "Jabłoniach", i widzowie młodsi, świadomi legendy tamtego przedstawienia. Wojciech Kościelniak. Tak w każdym razie deklaruje w zamieszczonych w teatralnym programie wyznaniach pt. "Dzisiejsze we wczorajszym, wczorajsze w dzisiejszym".Rówieśnik dawnej premiery, niczego nie mógł widzieć ani pamiętać. Spojrzał na scenariusz okiem artysty współczesnego teatru muzycznego. Usunął nic nikomu nie mówiące dziś postaci, np. Kułaka i Bikiniarza. Zespół aktorski zredukował do siedmiu osób. Zamówił nowe opracowanie muzyczne piosenek u Dawida Rudnickiego na cztery instrumenty: fortepian, trąbkę, kontrabas i perkusję. Każdy z wykonawców scenicznych otrzymał mikroport, przed każdym z muzyków stanął mikrofon. Na balkonie zasiadł akustyk przy dużej konsoli. I poszli na całość. Wszystko zatonęło w łomocie i hałasie.

Wojciech Kościelniak jest wybitnym, słusznie nagradzanym reżyserem musicali. Precyzja, jaką osiąga w każdym momencie teatralnej narracji składanej z ruchu, gestu, śpiewu, światła, jak i tempo tej narracji (np. w musicalu "Lalka" wg Prusa w jego adaptacji, z muzyką Piotra Dziubka) zasługują na najwyższy podziw. Ale może jego musicalowe mistrzostwo w przypadku "Jabłoni" okazało się zgubne? Ta garść prostych, niejednokrotnie poetyckich piosenek stanowi o wiele skromniejsze tworzywo niż materia rozbuchanych z natury rzeczy i roztańczonych musicali. Tym bardziej, że w Polsce formuła musicalu skojarzyła się nieszczęśliwie z maksymalnym nagłośnieniem. Nie wiedzieć czemu, bowiem w Ameryce, ojczyźnie musicalu, widz i słuchacz napawa się, niezależnie od miejsca prezentacji musicalu, w publicznym parku, czy w niewielkim teatrze, pełną skalą dynamiki dźwięku, od pianissima przez naturalną intensywność brzmienia po (rzadkie) forte.

W Ateneum Kościelniak zastosował niepohamowane decybele, nieraz zacierające czytelność tekstu, i nadekspresyjne aktorstwo. Nie uwierzył w naturalny czar dawnych piosenek ani zawarty w nich, wynikający z czasowego dystansu dowcip. Za zabawną natomiast uznał grę w rozmaite intonacje mowy. Entreprener/Organizator w interpretacji Krzysztofa Tyńca, który sam z siebie ma głos wymarzony do takiej roli, mówi przez cały czas, jakby miał w ustach nieprzeżutą bułę (a porusza się w konwencji chaplinowskiego klowna). Gdy w przedwojennej części pierwszej dekoracja sugeruje klatki taśmy filmowej, aktorzy mówią/śpiewają z kresowym akcentem i przedniojęzykowym "ł", tak jak to słyszymy oglądając stare polskie filmy. Słynną "Rebekę" Białostockiego ze słowami Andrzeja Własta otrzymujemy wywrzeszczaną na tle grzmotów bębna. "Walczyk Warszawy" Rzewuskiego ze słowami Jurandota wykonuje dziewczyna w furażerce z celowo rosyjską wymową (aluzja do radzieckich wyzwolicieli miasta?). Dodam, że z tego rodzaju artykulacyjnych zadań młodzi aktorzy wywiązują się z niemałym trudem.

"Kiedy rano jadę osiemnastką" Gradsteina do tekstu Kołaczkowskiej z refrenem "Na prawo most, na lewo most" przebiega w tonacji tragicznej: zespół śpiewa wyjątkowo cicho, a widniejące na scenie uchwyty na drążku, jak pod sufitem tramwajowego wagonu, przypominają pętle, które czekają na wisielców. Sentymentalny nastrój przenika też "Najpiękniejszy sen",czyli piosenkę, jaką "popełnił" w roku 1950 Witold Lutosławski do słów Urgacza: "Nasza Huto, zetempowska Huto, ty w lipcowe noce nam się śnisz", "Zetempowcy o niebieskich oczach, kiedy spojrzą w swą hutniczą dal" itp. Lutosławskiemu musiało być niewesoło, gdy to pisał, zwrotka utrzymana jest bowiem w minorze (c-moll), a zręczny układ na głosy stwarza w tym momencie przedstawienia aurę wieczornicy przy ognisku. Uszanowano, już bez cienia ironii, sens pięknej piosenki "Kochankowie z ulicy Kamiennej" Solarza do wiersza Osieckiej. Skupionej Julii Konarskiej towarzyszą tu tylko dyskretne brząknięcia pianina. Całą część drugą, złożoną z obrazków z epoki PRL, cechuje zresztą ostrzejsza wymowa polityczna. Absurdalne w treści zebranie zetempowskie, całkowicie bez muzyki, ma wręcz postać skeczu.

W przedstawieniu Kościelniaka poza skeczem są akrobacje - aktorzy robią w powietrzu fikołki, a na rękach "gwiazdy" - oraz cyrkowe gagi, gdy na płask spadają w dół (a w rzeczywistości na podłożony tam materac). Wypracowane co do ułamka sylaby i drgnienia małego palca aktorstwo czyni z nich figury bliskie grand guignolu, lecz dalekie od ludzi, którzy - ze sceny - mieliby coś do powiedzenia tym siedzącym im naprzeciw. A przecież nie tak dawno w Teatrze Współczesnym szło, i to szło długo, przedstawienie "To idzie młodość" wg scenariusza Krzysztofa Zaleskiego w reżyserii Macieja Englerta (2008) i "antyrewia" "Moulin Noir" w reżyserii Marcina Przybylskiego (2008). Ba - w samym Ateneum grano przez parę lat (od 1996 roku) kapitalne widowisko "Opera granda" g scenariusza i w reżyserii Macieja Wojtyszki. Wszystkie te przedstawienia w pewnym stopniu miały podobną do "Jabłoni" formę. Poskładane z drobnych elementów i z żywą muzyką jakże jednak były finezyjne dźwiękowo i głosowo, bogate znaczeniowo, delikatne, inteligentne, mądre. Zeszły ze scen piętnaście bądź zaledwie trzy lata temu. I wygląda na to, że już stały się teatrem wczorajszym. A ten dzisiejszy oferuje nam zamiast nich krzykliwy, rozpędzony kabaret.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji