Artykuły

"Być w salonie dobrze"

Pewna maturzystka pisała w zeszłym roku na olimpiadzie z języka polskiego:

"Jesteśmy wiecznie skłóceni w domu: matka nie rozmawia z ojcem, ojciec szuka pretekstów do awantury, oboje są w zgodzie tylko wobec mojej przyszłości - to znaczy - oboje twierdzą, że nic ze mnie nie wyrośnie, że niczego nie szanuję, nic nie umiem, jestem latawica, ladaco, bógwico. Ale przypuśćmy, że przyjeżdża ciocia z Warszawy w odwiedziny. Wówczas ojciec z mamą czule szczebioczą wobec siebie, ojciec staje się najlepszym z mężów, który nic nie robi tylko awansuje, ja - geniusz klasy maturalnej, rokuję nadzieje na drugą Curie - Skłodowską; w domu - raj, z którego tylko brać przykład. Wtedy patrzę na mamę jak wyciąga z kredensu nalewkę i mówi przy tym, mówi, pęcznieje od dumy, zapomina wszystko, co było i bardzo godna, bardzo kochana jest przewodniczką łodzi rodzinnej. I nic to, że patrzę na nią. Ona wierzy, że tak być powinno, że brudy pierze się przy drzwiach zamkniętych, w czterech ścianach. Dla świata jest gładkie szczęście. Dopiero gdy zostaniemy sami, wróci wszystko do normy. Jakiej normy? Dulskiej".

Na parę lat przed premierą "Moralności pani Dulskiej" napisze Żeromski, że "salon rozum wyjadł" Polakom i została im jedna jedyna idea - "być w salonie dobrze".

W Nowy Rok 1907 - w parę tygodni po skończeniu sztuki - Zapolska napisze w liście do Lorentowicza:

"Zwróć uwagę na to, jak gładko się tam spełniają zbrodnie".

Duże słowo na określenie małych, lekkich świństw, ale tylko na pozór duże, bo z tych świństw brała się w końcu cała paskudna atmosfera fln de siecle'owej duchoty obyczajów Krakowa, której nie tylko Zapolska nienawidziła, ale która wydała cztery lata wcześniej od "Moralności pani Dulskiej" najostrzejszy pamflet na salonową gładkość - "Wesele".

Było - nie ma; dulszczyzna jako synonim dusznej głupoty zda się być absolutnie już skompromitowana. Dlaczego zatem wraca u młodej maturzystki anno domini 1973. w dodatku wymierzona przeciw najbliższym? Bo pozostało dalej jedno, niezmienione przekonanie, że brudy pierze się w czterech ścianach i przy drzwiach szczelnie zawartych, a dla świata należy "być w salonie dobrze"; nawet jeżeli salon wykroiło się z poczciwego M-4, zabudowanego po sufit regałami.

Matylda Krygier zaczyna swoją inscenizację "Moralności pani Dulskiej" w Teatrze im. W. Siemaszkowej od dosłownego zwlekania brudnej bielizny pościelowej. Kłębią się te zmięte prześcieradła i poszwy po scenie, wali z nich kurz na widownię, rozczochrana Dulska - piekielnica odprawia nad nimi swój infernalny taniec, przewija, odwraca rogi poszewek, wiąże toboły; świat dulski przed świtem, niczym ziemia z chaosu, wynurza się zaledwie konturami przyszłego "porządnego" salonu, przygotowuje się z wrzaskiem owo "być w salonie dobrze" i sam salon, który na razie przypomina zaplecze brudnej kuchni.

Jest to zabieg interesujący, pomysł na autentyczną tragifarsę kołtuńską. Partneruje mu scenografia Władysława Wigury: brudnozielone ściany z antresolką boczną, gdzie wypina się dumnie firaneczka zasłaniająca "ustronne" miejsce - wypisz wymaluj ten drewniany ganek arcykrakowski, gdzie obok wucetu studziły się rondle z konfiturą, kucharki wnosiły torby z zakupami i nad ranem chyłkiem przemykał z nocnej lumpki panicz.

Dzień się budzi: w piecu napalone, tobół z brudami związany, pokrowce z foteli ściągnięte, słowem - arena przygotowana dla kołtuna.

Jest ten pierwszy akt tak okrutnie naturalistyczny i tyle w nim szpetoty, że musi podziałać na widza, choć rodzi pytanie, czy jaskrawy naturalizm inscenizacji nałożony na jaskrawy naturalizm Zapolskiej, chwilami się nie znosi, jak matematyczny minus z minusem i nie rodzi nadmiernej sympatii do wyleniałego lamparta - Zbyszka, który pierwszy pojął, że by żyć, nie wystarczy "być w salonie dobrze", ale musi się zeń zbiec gdziekolwiek? Bardzo jest prawdziwy ten portret Zbyszka, kiedy usadza Hankę na kanapie obok matki i wykrzykuje triumfalnie - obie panie Dulskie przyjmują! - za to potem mało prawdziwy zdaje się być jego akt skruchy. I nie wiem, czy zdziałał to Tadeusz Czarnowski, który Zbyszka zrobił poza naturalistyczną farsą, czy też w ogóle uspokajająca się w infernalnych akcentach część druga spektaklu - świetna zresztą, ale ów słaby, skretyniały potomek złowrogo zaczyna zagrażać porządkowi salonu i pewno będą z nim kłopoty w tym salonie aż do śmierci...

Reszta wykonawców układa się w logiczne panoptikum kołtuństwa: sama Dulska - Elwiry Turskiej, zmordowana wrzaskiem nad brudami, łagodniejąc, robi się w łagodności rzeczywiście groźna, Juliasiewiczowa - Ireny Chudzikówny, od początku konsekwentnie czarująca, jest jeszcze bardziej niebezpieczna, Hanka - Marii Góral - wielka, mocna dziewucha niczym nie przypomina skrzywdzonych sług - i to dobrze, bo ją najbardziej zarażono w salonie kołtuństwem i najwięcej miała do stracenia, ciepło Franciszka Buratowskiego - Dulskiego jest tym razem autentycznym tumiwisizmem, Hesia i Mela - autentycznymi ofiarami dziedziczności.

W tym salonie, gdy wygłasza się tyrady o moralności - jak w fotoplastykonie biegają po mrocznych ścianach cienie kołtunów, którzy zatruli życie Zapolskiej i... bynajmniej nie odeszli z fin de siecle'em. W nowym wieku, ba, w jego ostatniej ćwierci, czają się po regałach M-4 i M-5 nie rozciętą książką, co świadczyć ma o zamożności ducha właścicieli i fędesieklową kanapą o secesyjnym ornamencie, na której tak łatwo przybrać dulską pozę, udając pastiche. Tylko że co i raz dziewczyna bądź chłopak piszą w wypracowaniu ze wstrętem o przygotowaniach do owego "być w salonie dobrze" i idą w Polskę omijając kanapy. Czasem trafią do teatru i bitą brawo - szczerze, mocno. Za mocno nawet, gdyby przyjąć, że wszystko co dulskie powinno już być im obce.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji