Artykuły

Pod Kulką Skarabeusza

"Przedtem/Potem" w reż. Pawła Miśkiewicza a scenie Kameralnej Starego Teatru w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Składam palce w dziobek na piórze Mount Blanc. Składam, bo chcę być jak mały skarabeusz w "życiu owadów" Wiktora Pielewina. Niczym ten żuczek egipski - ja też pragnę dokądś dopchać kulę swoją, majestatyczną kulę teatralnego dobra, którą mi reżyser Miśkiewicz, aktorzy Starego Teatru oraz postdramatyczny dramaturg Schimmelpfennig zaserwowali. Kula zwie się "Przedtem/Potem".

W programie, w tej Kartotece Ocalenia, co jest zbiorem wypisów ze skarbnicy mądrości, twórcy cytują też - bodaj w charakterze instrukcji obsługi - właśnie prozę Pielewina. Oto skarabeusz synek śledzi trud skarabeusza ojca, pchającego kulę dobra. "Jego ręce przy każdym pchnięciu tak głęboko pogrążały się w nawozie, że ledwie zdążał je w porę wyciągać". Śledzi to i łamie lęk. "Chłopiec również usiłował zagłębić ręce w kuli i przy trzeciej próbie mu się to udało - po prostu należało złożyć palce w dziobek". Jasne, że tak, mały!

Składam więc palce w dziobek na piórze. Dziobek lśni stalówką. Wbijam. Mlaskając - wchodzi lekko. Wbijam, wyciągam, wbijam, wyciągam. Piszę. Skarabeusz abecadła - słowem toczę kulę "Przedtem/Potem". Dokąd? Skądże mam wiedzieć, skoro kula ogromna, a ja mikry! Tuż przed nosem widzę tylko brunatną krzywiznę. Jak na premierze! Pcham i na wyciągnięcie wargi kontempluję monstrualny hotelowy pokój o ścianach w tonacji niedźwiedziej sierści.

Schimmelpfennig chciał, by tu - w norze hotelu w nieznanym punkcie globu - historia się działa. Ergo - by nie działo się nic, poza trwaniem, bo z grubsza na tym polega dramaturgia postdramatyczna. Przy tworzeniu dramatu najpotężniejszą troską kapłanów dramaturgii postdramatycznej jest - nie napisać dramatu. I to się z reguły udaje. Zwyczajnie - zdolne bestie są. A jeśli udaje się fiasko dramatu - to co idzie do druku? Otóż - energia potencjalna. Coś jakby gniot kulisty, gniot bezładnie skleconych drgawek myśli. Brawurowo galaretowata podobizna bytu.

Inaczej rzeknę. Otóż, na poziomie formy - taki Szekspir, twórca teatru "Pod Kulą Ziemską", był w błędzie. Dzieła jego wadliwie portretują świat, gdyż mają początek, środek i koniec - a niby gdzie jest choćby początek świata? Hę? I kto opowie jego koniec? Skoro świat nie jest tak prostacki jak chciał Szekspir - to jaki jest? Taki jak u Schimmelpfenniga i Miśkiewicza. Albo lepiej: taki, jaki tkwi w programie do przedstawienia - w Księdze Ocalenia Postdramatycznego Gaworzenia Schimmelpfenniga.

Czegóż w programie tym nie ma! Są wykłady o pląsie fraktali i względności czasu, o labiryntowych "węzłach" Dürera, co nie mają ni początku, ni końca, o spiralach multiplikacji, o mgłach czwartego wymiaru i płynących niciach Pollocka, o pęcznieniu permanentnej teraźniejszości w świecie bez przeszłości i przyszłości, o niesekwencyjności, asocjacyjności i wielotorowości... Wystarczy. Stary, dobry numer: umiejętnie kraś misia Yogi fraktalami - a przekonasz publikę, że miś Yogi to Marcel Proust.

A jak jest naprawdę? Od wieków nihil novi. Czy się mozół Schimmelpfenniga wesprze metafizycznym autorytetem fraktali, czy frędzli - próżnia pozostaje próżnią. Żal było słuchać, jak aktorzy bite trzy i pół godziny recytują - NIC. Jak na wargach taszczą kubły przedszkolnych banałów o życiu, o świecie jako pokoju hotelowym, w którym my, nie znając się wzajem, zostawiamy ślady, po czym nikniemy. Bezpowrotnie... Naprawdę? A mnie ta głębia jakoś umknęła.

Pcham więc kulę "Przedtem/Potem", pcham, by już nigdy nic nie umknęło. Pcham i widzę: w brunatnej krzywiźnie (całkiem jak na premierze) obracają się przed nosem mym aktorzy, udający gości hotelowych. Bo ja wiem... Na wpół strawione przez życie resztki losów człowieczych? Smutne odchody wiecznie niepojętego Boga?

Toczę kulę - przypomina się dzieło. Segda urżniętą udaje, Jan Peszek się turla, Drozda siedzi w wannie, Hajewska-Krzysztofik płacze. Pcham dzielnie. Aktorzy w roli biednych ludzi wchodzą i wychodzą, by znowu wleźć. Przewalają się strzępy monologów o bólu życia, jakiś seks więdnie, ktoś wódkę pije, ktoś żonę zdradza, chudzielec tańczy z Ojrzyńską, Gancarczyk lęka się elektrycznej kolejki dla dzieci do lat siedmiu, Grąbka mruczy. Pcham, na powierzchni kuli migają ingrediencje. Noga, nos, but, majtki, martwe słowo, oko, coś, wszystko, nic... I nagle z Kartoteki Ocalenia Schimmelpfenniga wraca do mnie święty szept Doroty Sajewskiej. Że mianowicie dziś w teatrze koniecznie trzeba nam: "zgodzić się na opowieść, za którą nie trzeba podążać, której nie trzeba śledzić".

Na piękny ten szept zrywam się i już sam skanduję finał myśli Sajewskiej, ryczę, że opowieści scenicznej już nie trzeba śledzić, za to należy: "trwać w niej w przestrzennej rozciągłości czasu, w unieruchomionych obrazach zdarzeń, by wciąż na nowo, samemu aktualizować w wiecznym Teraz ich kształt". Cóż, aktualizuję więc.

Oto w wiecznym Teraz, pod dziobkiem mych palców kula "Przedtem/Potem" - maleje. Dzieło Miśkiewicza kurczy się, aż wreszcie osiąga - prawdziwe rozmiary. Patrzę: koralik nie większy od paznokcia... Żal gniecie gardło. Ocieram łzę, ostatni raz uruchamiam Mount Blanc. Notuję prawdę starą jak Szekspir. Żaden teatr, zwłaszcza Stary, zwłaszcza Narodowy, nie powinien żywić się tym, czym skarabeusze, gdy dzieła Schimmelpfenniga studiując o zmierzchu - chrupią kulki za dnia utoczone na wielbłądzich ścieżkach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji