Artykuły

Pusty, nieważny spektakl

"Przedtem/Potem" w reż. Pawła Miśkiewicza a scenie Kameralnej Starego Teatru w Krakowie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Podobieństwo krakowskiej inscenizacji sztuki Rolanda Schimmelpfenniga "Przedtem/Potem" do balonika polega na tym, że pierwsza część spektaklu precyzyjnie wyreżyserowana przez Pawia Miśkiewicza i świetnie zagrana (co w Starym zdarza się ostatnio, niestety, bardzo rzadko) bawi trafnością obyczajowych obserwacji. Potrafi rozśmieszyć banalnością ludzkich rozmów, ale długie chwile pozbawione jakiegokolwiek dialogu wypełnione są rozciągniętymi, zdawałoby się, ponad prawa sceny aktorskimi działaniami.

Wywody o doskonałości kształtu zwyczajnej żarówki, geniuszu ludzi, którzy wyprodukowali takie urządzenie, zbudowali elektrownie i kopalnie, które żarówkę tę uruchamiają - wygłaszane w piżamie bawią swoim absurdem. Miśkiewicz bawi się rzeczywistością przeniesioną na scenę niemal w skali 1:1 i trzeba przyznać, że wykazuje ogromne poczucie humoru, w które po jego ostatnich przedstawieniach można było bezpowrotnie zwątpić. Balonik błyszczy, aż miło.

W pierwszej przerwie pojawia się tylko pytanie: w jakim celu uruchomiono ten świat zbudowany z banału, co czeka nas w dalszej części przedstawienia? Po przerwie tytuł sztuki "Przedtem/Potem" staje się proroczy, wszakże w niezamierzony sposób. "Przedtem", czyli przed przerwą było całkiem miło, balonik podskakiwał, cieszył swoim kształtem. "Potem", czyli w drugiej części spektaklu, okazuje się, że numer z pokazywaniem "żyćka" starczył na pierwsze trzy kwadranse. To, co bawiło, nagle staje się śmiertelnie nudne, przedstawienie traci swoje i tak przecież niespieszne tempo, nie obchodzą już problemy ludzi zatrzymujących się w hotelu, a to, co urzekało w pierwszej części, czyli płynne przechodzenie kolejnych scen, ich nakładanie się na siebie, precyzyjny sceniczny montaż, zdążyło się już opatrzyć.

Po drugiej przerwie publiczność zapadła na znaną teatralną chorobę, tzn. syndrom znużenia. Objawia się on występowaniem łysin plackowatych, czyli-pustych miejsc po widzach, którzy stracili nadzieję na to, że może wreszcie coś się wydarzy.Najnowsze przedstawienie krakowskiego Starego Teatru przypomina do złudzenia sylwestrowy balonik. Na początku taki napompowany balonik cieszy oko, lśni dumnie, a już po kilku godzinach schodzi z niego powietrze i zostaje jedynie pomarszczony flaczek. Balonik oklapł i już nikogo nie obchodzi. Przedstawienie Miśkiewicza zalicza się do tych dzieł teatralnych, które nie wiedzieć czemu, trwają tyle, ile akurat trwają. Schimmelpfennig na Scenie Kameralnej mógłby trwać 20 minut, gdyby tylko reżyserowi się to zamarzyło, a wytrzymaliby to aktorzy i wytrwali widzowie - mogłoby ciągnąć się do północy, może do trzeciej nad ranem, może przerwałby je dopiero południowy hejnał z wieży mariackiej. Jeśli znajdą się ciekawi, którzy "Przedtem/Potem" zechcą obejrzeć, należy pogratulować im wytrwałości.

Można zadać pytanie, co wynika z tej niemieckiej sztuki i przedstawienia Starego Teatru. Problem nie jest nowy, już 80 lat temu właściwą miarę dał mu Antoni Słonimski, recenzując podobną sztukę Vicky Baum, która również rozgrywa się w hotelu. Padały w niej fundamentalne prawdy, jak choćby taka: "Życie jest jak hotel". "Bo niby ludzie wchodzą i wychodzą? Dlaczego cały hotel?" - pytał Słonimski. I ciągnął: "Do tego nie potrzeba całego Grand Hotelu, wystarczy jedna ubikacja. Ludzie wchodzą do ubikacji i wychodzą. Więc życie jest jak ubikacja". Ta zjadliwa recenzja dość dobrze oddaje istotę sztuki Schimmelpfenniga i przedstawienia Pawła Miśkiewicza.

Ponad trzy i pół godziny obserwujemy błahe problemy błahych, nic nas nieobchodzących ludzi: pewna pani oddała się pewnemu panu, choć tak naprawdę wcale jej na tym nie zależało, inny pan snuje długie dywagacje na temat przyczepionego do ściany landszaftu, który to landszaft wywołuje w nim wspomnienia, pewna parka łazi po zesnobowanych przyjęciach, ona upija się w sztok, co wywołuje w niej ataki erotomanii, starsi państwo zastanawiają się, czy pewien pan zrobił to z panną, którą sobie właśnie przyprowadził do hotelu (A co mieliby tam robić? Czytać na głosy Schopenhauera?). I tak dalej, i tak dalej. Można oczywiście uważać, że maraton na wytrzymałość na Scenie Kameralnej miał nam odsłonić całąprawdę o człowieku, o jego tajemnicach i złożoności tzw. zwykłego życia. Nic takiego się nie stało.

Ćwierć wieku temu Sławomir Mrożek napisał w swoich "Małych listach", czym zakończył się jego eksperyment "chwytania życia na gorąco" przy pomocy świeżo zakupionej lornetki. Takie życie okazało się śmiertelnie nudne. Obserwowani snuli się z kąta w kąt, czasem się podrapali. W przedstawieniu w Teatrze Kameralnym miała ukazać się nam metafora codziennego życia. Jest ono smutne, nieznośne, ludzie są głęboko nieszczęśliwi. Widz miał się głęboko przejąć, a tu w przedstawieniu Pawła Miśkiewicza okazało się, że obserwacje Schimmelpfenniga przypominają do złudzenia radość faceta, który na Stadionie X-łecia kupił chińską lornetkę i dla zabicia czasu jeździ nią po oknach bloku naprzeciwko.

Daleko odeszliśmy od ducha niegdysiejszych wybitnych realizacji Krystiana Lupy, mozolnego tkania świata z drobnych, zdawałoby się nieznaczą-cych gestów, zawieszeń głosu, słów rzucanych pozornie tylko w powietrze. Lupa z tych drobnych elementów umiał budować świat, przekazywać wiedzę o człowieku, o mikropiekle, które nosi w sobie niemal każdy z nas. Te przedstawienia zapadały w pamięć, zmuszały do myślenia. Niestety, uczniowie Lupy wzięli ze swego mistrza tylko to, co było najbardziej powierzchowne: ciemności i prywatne mówienie. Zabawa z czasem jest u nich już tylko snuciem się po scenie. "Przedtem/Potem" jest dziełem tak pustym jak peron na najsłynniejszej polskiej stacji Włoszczowa, na której zatrzymał się ekspres wiozący mnie do Krakowa. Nikt nie wsiadł, nikt nie wysiadł.

Nic tak nie skraca podróży jak lektura gazet. W jednej z nich zamieszczono potworną fotografię wykonaną w czasie egzekucji na dwóch irańskich nastolatkach przyłapanych na sodomii: dwóch młodych ludzi przytrzymywanych przez katów, z pętlami na szyjach. Za chwilę pętle się zacisną i zakończą życie dwóch niewinnych ludzi. Wobec bezmiaru ludzkiego barbarzyństwa, bezprzykładnego okrucieństwa, ogromu człowieczego cierpienia przedstawienie sztuki Shimmelpfenniga o bezmózgich istotach i ich wydumanych nieszczęściach, modna ostatnio rzekomo zaangażowana społecznie dramaturgia, spektakle o ludziach, którzy tak naprawdę nigdy nie znaleźli się na dnie cierpienia i poniżenia są jak woda z malinowym sokiem. I jest w nich coś głęboko nieprzyzwoitego. Od kilku lat serwuje się nam taki teatr. Nie mówi on nic o człowieku, o tym kim jest, kim mógłby być, a kim tak naprawdę być potrafi. To teatralna patiomkinowska wioska. Za nastrojowo oświetlonymi dekoracjami nie ma nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji