Artykuły

Pastelowy thriller dla dzieci

Dwie godziny lśniącej niczym binokle Groucho Marxa zabawy i tylko jeden mały smuteczek zapewnia widzom "Coppelia" Léo Delibesa we wrocławskiej operze. Przekonuje pomysłowa, mobilna, wyrafinowanie wręcz designerska scenografia, dobra dyspozycja tancerzy oraz klarowna konstrukcja dramatyczna. Zasmuca muzyka odtwarzana z płyty - mechaniczne nagranie sprawia, że spektakl traci aurę niepowtarzalności.

Partytura muzyczna i choreograficzna są substancją absolutnie nierozłączną. Balet bez orkiestry grającej live jest jak puzon bez suwaka - czaruje co najwyżej niczym dziecięca, blaszana trąbka. Żywa muzyka jest bowiem częścią tak organiczną sceny operowej, teatru prawdziwie teatralnego, że bez niej najpiękniejsze nawet układy taneczne odbieramy niczym koncert z playbacku.

Libretto Coppelii mogłoby co prawda ową mechaniczność wieczoru w jakiejś mierze usprawiedliwić - wszak to historia próby ożywienia lalki - ale bez widoku dyrygenta czar w znacznej mierze pryska. Historia jest prosta do bólu i powszechnie - jak wnoszę z rozmów zasłyszanych w foyer - znana, bowiem fani tego szlachetnego niczym "Ania z Zielonego Wzgórza" baletu nad baletami prześcigali się wyliczeniami liczby oglądanych inscenizacji - od Petersburga po Paryż.

Więc dla porządku i w telegraficznym skrócie: polska wieś (bo Delibes był admiratorem słowiańszczyzny) i nieco mroczny dr Coppélius, konstruktor mechanicznej lalki, która posiadując nieruchomo w altanie, budzi żywe uczucia Franza, huzara, i niechęć zakochanej w nim Swanildy, która te umizgi spostrzega. Zanim oblubieńcy zdążą się pokłócić, do wsi wkracza kompania żołnierzy i zaczyna się flirt powszechny panien z młodzieńcami. W finale - wesela, miłości i miłostki, jak wypada w baśni.

W XIX-wiecznym oryginale jest dość sentymentalnie i niezbyt nowocześnie. W błyskotliwym spektaklu Giorgio Madii znacznie bardziej awangardowo, powiedzmy bliżej estetyki "Metropolis" Langa niż "Strasznego dworu" Moniuszki, którego nuty słychać w partyturze. Przesądza o tym styl tańca - mocno ogołocony z puent w licznych pas de deux - oraz imponująca scenografia Fabrice Serafino, kierujące wyobraźnię widza w stronę epoki wielkich musicali i sztuki ekspresjonistów.

Dlatego widzów zafascynowały (były nieprzerwane oklaski i owacje) nie tylko bajeczne tańce zakochanych wśród wielkich quasi-ludowych wycinanek, subtelnych mimo rozmiaru niczym motyle skrzydła, ale i niemal kosmiczne laboratorium Coppéliusa, przesłonięte zrazu kurtyną z motywami kół zębatych i geometrycznych figur. Wielka przestrzeń sceny - unosząc się baśniowo niczym piórko - kapitalnie dzieli się na dwa światy: podziemny, mroczny, nawet przerażający lśnieniem machin i transmisji elektrycznych, w którym szalony wynalazca montuje swą Coppelię, widowiskowo transmitując energię z mózgu upitego Franza, oraz ten ziemski, pastelowy niczym pudełko po truflowych pralinkach.

W tym pastelowym wirująca jak fryga Swanilda oczywiście uratuje Franza, po czym oboje będą żyli długo i szczęśliwie przy hucznej aprobacie kompanii huzarów. Natomiast Coppélius w interpretacji Madii każdemu zda się zbyt mazgajowaty - choreograf przebrał Michała Halena w lśniący garnitur i pozbawił postać tańca, co usztywniło tę kluczową dramatis personae. Halen bardziej przypomina manekin ze sklepowej witryny lub bohatera burleski niż dziedzica geniuszu Frankensteina. Szkoda, bo budująca jego image fantastyczna scenografia ożywiająca kolekcję członków ludzkich, z których Coppélius buduje swe dzieła, jest niezrównanie dynamiczna i fascynująca.

Pozostali bohaterowie radzą sobie dobrze. Nowoczesne kroki pomysłu Madii wyjątkowo zgodnie wspiera muzyka - choć aż prosi się o przearanżowanie całości partytury w stylu epoki swingu, ale to pewnie w operze nie wypada albo zbyt wiele kosztuje. Publiczność szczerze oklaskiwała liczne sceny zbiorowe - zwłaszcza niemal kinową choreografię uczty weselnej Swanildy (sympatyczna Paulina Woś) i Franza (świetny Łukasz Ożga) w finale. Oglądamy niemal disnejowskie ujęcia - za biesiadnym stołem widzimy tylko tańczące łokcie, torsy i głowy. To świetny pomysł inscenizacyjny, budzący pytanie, kto tu właściwie jest marionetką, kto człowiekiem z krwi i kości?

Ze względów oczywistych nie mogłem oderwać oczu zwłaszcza od kwartetu przyjaciółek Swanildy. Dajana Kłos, Anna Gancarz, Magdalena Kurilec i Karolina Woźniak nie tylko świetnie tańczyły, ale i były przez cały wieczór wprost zanurzone w wydarzeniach. Tak jakby to była ich osobista baśń. Pomijam walory zmysłowe - na widowni były dzieci, więc nie wypada urody ciał komplementować - ale jest taka scena bliżej finału, gdy cały corps de ballet wycofuje się ku scenografii; spójrzcie wówczas na kroki idącej tyłem tancerki, która usiądzie najbliżej prawej kulisy. Szarm to zbyt nijakie słowo, by wyrazić nieskazitelne piękno tej postaci.

Trzy akty superbaśni w dwóch częściach, wypełnione dynamicznymi układami tanecznymi Georgio Madii, subtelnymi kostiumami Małgorzaty Słoniowskiej i prawdziwie radosną muzyką Leo Delibesa. I tancerki urodziwe tak, że dzieciaki wiwatujące po każdej scenie o mało nie wypadły z balkonu mimo poręczy. Tyle dobrej energii po obu stronach rampy nie widziałem w teatrze od lat. Czegóż więcej chcieć? Orkiestry i jeszcze raz orkiestry!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji