Artykuły

Wożąc panią Drusse

Fani miniserialu "Królestwo" Larsa von Triera mogą oba produkty porównywać. Miłośnicy sztuki aktorskiej będą kręcić nosem - spektakl Remigiusza Brzyka to dyplom studentów wrocławskiej PWST, lecz przez półtorej godziny części pierwszej na scenie nie zdarzyło się nic, co moglibyśmy uznać za artystyczne wyzwanie lub przejaw talentu.

Powodem może być nałożona na widowisko konwencja megagroteski, sprowadzająca młodych aktorów do zawodowego parteru. Przeniesione do teatru scenariusz i postaci von Triera aż prosiły się o Grand Guignol; zamiast tego oglądaliśmy coś skundlonego, pomiędzy "Daleko od noszy" a kabaretowym wieczorem Paranienormalnych. Nic ponad to, do czego przyzwyczaiła nas telewizja: gruby żart, bluźniercza nekromancja, walenie w pysk, rysowane mocną krechą figury, wyzwiska, trzaskanie drzwiami, bieganina, parada zombie, wyścigi szpitalnych łóżek i wózków inwalidzkich. Gdzieś w tle migotanie monitorów, żeby było nowocześnie.

Podobnie jak w oryginale "Królestwo" Brzyka to szpital w Danii. Metaforyczna miniatura państwa ateistów, technokratów i hipokrytów. Postacie są do gruntu panoptyczne. Profesor Helmer - zgryźliwy szwedzki neurochirurg z lubością nienawidzący Duńczyków, zamordysta i zawodowy impertynent. Pani Drusse - notoryczna pacjentka podejrzewana o symulację, zarazem parodia postaci panny Marple z kryminałów Agaty Christie. Neurotyczny stażysta Mogge emablujący seksowną pielęgniarkę Camillę czy błąkające się pomiędzy postaciami widmo Moony. W miarę normalne są tylko trupy.

Akcja niezbyt odbiega od scenariusza von Triera. Helmer dostaje furii na wieść o przyjęciu pani Drusse po raz enty na oddział. Pielęgniarz Bulder, jej syn, wozi matkę na wózku po zagmatwanej czasoprzestrzeni Królestwa wzdłuż i w poprzek fabuły, by uwolnić swą jaźń od gombrowiczowskiej "matczyzny". Spirytystka, pani Drusse, usiłuje rozwiązać zagadkę tajemniczych głosów w windzie, czyli morderstwa popełnionego na Moonie przed laty. Pozostali głównie biegają lub znienacka zamierają w bezruchu niczym pomniki, by - w finale - odbębniwszy kilka niby-masońskich i spirytystycznych rytuałów pożegnać Helmera, wyprawiającego się na Haiti, chcącego poznać techniki wudu, dzięki którym zapanuje nad tym chaosem świata-szpitala obłąkanych.

Galeria gargantuicznych zdarzeń i skeczy przyrasta w tak zastraszającym tempie, że stażysta Mogge poniewierany przez Camillę odcina głowę ciału leżącemu w kostnicy, by jej zaimponować męskością, nastraszyć, przekonać siebie - w powodzi słów i gestów nie dojdziecie, o co chodzi. Jedyny wystudzony w tych kabaretowych ustawkach wątek to przepychanki etyczne pomiędzy montypythonowsko ustylizowanym ordynatorem Moesgaardem a pewnym siebie Helmerem. Rozmowy te uruchamiają zapowiedziany w programie wątek kryminalny - pani Drusse poszukuje widma sprzed lat, matka Moony dowodu winy Helmera, odpowiadającego za pozbawienie córki rozumu.

Podkreślam wagę straconej pierwszej połowy, bo tam zawiązują się wszystkie pozostałe, niezliczone wątki i tam powinny zawiązać się relacje pomiędzy postaciami. Nie udało się, choć z punktu widzenia konstruktora zdarzeń na pozór wszystko jest w porządku. Oto reżyser wyraźnie podkreślił serialowość struktury. Każdy "odcinek" otwiera demoniczny sygnał nieistniejącej karetki, powiew zimnego wiatru z podwórza błyskającego szyldami marketu, surrealny pojedynek pomiędzy wystraszonym portierem - fanem komiksów a Helmerem z kołpakami pod pachą, wykłócającym się o miejsce parkingowe. (Mnie w tych entrées najbardziej fascynowały kołpaki - ukradł czy chronił przed kradzieżą? Nie rozstrzygnąłem do końca).

Pozostałą strukturę "czarnej komedii mydlanej" splata Chór w dwóch osobach - przebrani w chirurgiczne czepce i gumowe rękawice Maja Rybicka i Marcin Kaleta, raz zmywający naczynia, to znów kołyszący się w idiotyczno-uwodzicielskim tańcu, a więc szydzący z wszelkich prób poważnego potraktowania zdarzeń, całkiem zgrabnie zawiązują akcję, komentują losy postaci i delikatnie dają pstryczka w nos zadufanej w swoim poczuciu humoru publiczności. To z pewnością najmocniejszy i rozumiejący się duet wieczoru.

Niestety, z pozostałych postaci właściwie nie przekonuje nikt. Być może dlatego, że pędzącym w kabaretowych szarżach młodym aktorom zabrakło czasu na zbudowanie dystansu do roli i na uprzednie podglądanie życia, co z pewnością czyni ich dramaturgiczny mistrz, von Trier. Tymczasem szpital staje się figurą metaforyczną dopiero wtedy, gdy śmierć nasiąka tragedią i radością, nie samą groteską. Aby seks nabrał cierpkiego smaku spełnienia i rozstania, musi ekscytować, zgrywana egzaltacja to zaledwie wyczyn, nie psyche. Aby zagrana rozpacz przepoczwarzyła ciało postaci, musi za tym stać jakaś do żywego drażniąca trauma.

Nawet kompletnie sitcomowa konwencja gatunkowa także wymaga wewnętrznego prawdopodobieństwa - spójności wizji i ról. Poza tym iskry bożej, namiętności, wrażliwości, może jeszcze uważnego przyjrzenia się życiu, nie serialom. No i talentu. Tego w spektaklu Brzyka zabrakło. Scenografia była w porządku. Muzyka a propos. Tylko pomiędzy aktorami nie zdarzało się nic, co przestrzeń sceniczną szpitala monstrum zmienia w spektakl - wszechogarniającą i obezwładniającą widza całość.

Mimo wszystko wyróżniam postać ordynatora Moesgaarda w interpretacji Mariusza Ochocińskiego. Prowadzona konsekwentnie w manierze komediowej, lecz wyprowadzona - po bynajmniej nie komediowym policzkowaniu - ku nagłemu przeformatowaniu osobowości. Błazen, który staje się wzruszonym człowiekiem, zaczyna do siebie przekonywać. Podobać się może wyciszona w zgiełku całości Karolina Staniec jako dr Judith - kobieca, refleksyjna, zdystansowana. Przekonuje konsekwencja Karola Kadłubca w roli Helmera.

Z zupełnie innych powodów wzbudził entuzjazm sali Radek Drożdż jako psychiatra Olle i Krystian Kukułka w roli wymachującego włócznią doktora Kororobu. Obaj, jak to mówią, "poszli po bandzie" - zaprezentowali aktorstwo charakterystyczne, ocierające się o burleskę, krzykliwe i zgiełkliwe, więc dla dzisiejszej wrażliwości po prostu pokupne. Pozostali aktorzy jakby nie doczytali, nie dosłyszeli, że w granych przez siebie postaciach mieszczą się osobowości, których tego wieczoru na scenie PWST nie zobaczyliśmy.

Sytuacji nie poprawił nawet ekstatyczny, eksplozywny, roztańczony finał. Pięć minut aktorskiego żywiołu nie zatarło lichoty niemal stu siedemdziesięciu pięciu minut spektaklu. "Przyjdzie na to czas, przyjdzie czas, przyjdzie czas, żeby wspólnie życie wieść, ale najpierw bądź ostrożna, twój charakter muszę poznać" - śpiewała przed laty Violetta Villas. Czasem warto posłuchać muz popkultury, nawet jeśli nas przerażają. Bez zrozumienia charakterów śmiech bywa boleśnie pusty.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji